(...) Film wiernie trzyma się swych źródeł inspiracji („Teksańskiej masakry…”, „Bonnie i Clyde’a”); mocno opiera się na zadziornej oldskulowości i retro niuansach. Kręcony na taśmie Super 16, przypomina dylogię „Grindhouse” – choć należy dodać, że ukazała się ona później, bo w 2007 roku. Ziarnisty obraz stawia go daleko od innych horrorów studyjnych początku lat dwutysięcznych; brudne, spalone słońcem klatki budzą wspomnienia po arcydziele Tobiego Hoopera. Widać w podejściu Zombiego pewne upodobanie do nurtu cinéma-vérité, za czym przemawiają zbliżenia na twarze aktorów czy chybotliwość kamery (wiele ujęć nakręcono „z ręki”). Sceny przemocy chciał zrealizować reżyser tylko tymi metodami, z jakich korzystali filmowcy w latach siedemdziesiątych, ale niektóre z efektów specjalnych wymagały „ingerencji” komputera. Niemniej powstał horror bardzo osobliwie wyartykułowany, drapieżny tak samo, jak jego reżyser. To najambitniejszy z projektów Zombiego i najczytelniejsze świadectwo jego upodobań – choć także umiejętności – artystycznych. Finalną scenę „Bękartów diabła” uważam za mistrzostwo melancholii i piękny hołd dla postaci, które zuchwale weszły do kanonu kina grozy.
Pełna recenzja na #HisNameIsDeath