Jeden z pierwszych japońskich filmów gore, które widziałem. Naukowcy z Instytutu Biologii Hirose odkrywają serum zwane GT pochodzące z meteorów, które przyśpiesza biologiczny wzrost. Szybko jednak pojawia się tajemniczy podróżnik w czasie (świecący obcy w płaszczu i kapeluszu zwany 'miraijin' - jakby żywcem wyjęty z "Blood and Black Lace" Mario Bavy), po czym zaczyna bezlitośnie i w krwawy sposób mordować uczonych w laboratoryjnych kitlach. Zresztą nie tylko uczonych. Choć to właśnie Japonia jest krajem prekursorskim dla horroru typu gore ("Jigoku" z 1960) to tak naprawdę szokujące filmy gore zaczęły w tym kraju powstawać w 1985 roku (dwie pierwsze części serii "Guinea Pig", widziane przeze mnie po raz pierwszy w maju 2001 roku). A potem lawina ruszyła. "Biotherapy" obejrzałem po raz pierwszy 28 lutego 2005 roku, dziś ponowny seans po latach. Ten 36 minutowy krótki metraż ocieka krwią: mamy tutaj m.in. wydłubywanie oka, wyrywanie wnętrzności czy użycie szklanych probówek jako narzędzia mordu (biedna badaczka). Dodać należy, że efekty gore stoją na całkiem wysokim poziomie. I przede wszystkim dla nich "Biotherapy" warto obejrzeć. W końcu to historia japońskiego kina splatter.