Haneke to geniusz.
Film nie aż tak dobry, jak "Funny games", ale znakomity. Tym razem Haneke drąży jednak pozornie ograny temat przemocy, w niezwykły jednak sposób. Mimo zapowiadającej się rzezi, reżyser podpuszcza widza i daje mu tylko jedną taką scenę. Jest to obraz niezwykle oziębły, podobnie jak zachowania bohaterów. W mistrzowski sposób ukazał Haneke powszechną akceptację społeczeństwa dla przemocy. Rodzice dowiadując się o morderstwie popełnionym przez syna, zastanawiają się co zrobić, by nie stracić reputacji i rozważają, czy ciało lepiej spalić, czy poćwiartować i spuścić w ubikacji.
Zdjęcia, podobnie jak w "Funny games", są, moim skromnym zdaniem, wybitne. Znów kamera skupia się na twarzach bohaterów, jednak elementem tu dominującym jest "telecentryczność" - telewizor w centrum wydarzeń.
Sam Arno Frisch pokazuje już natomiast namiastkę geniuszu, którym rozbłysnął w "Funny games".
Mało kto tak mocno do mnie dociera i wywołuje tak skrajne emocje jak Haneke.
9/10
Spoko, to co napisałem o fabule to tylko jej zawiązanie, początek. Nie bój się, nic przez to nie stracisz.
Moim zdaniem "Funny Games" (i to zarówno w wersji starszej, jak i tej nowszej) jest nieporównanie gorszy od wszystkich filmów z Trylogii Zlodowacenia.