"Infamous" wylądowało na amerykańskich ekranach bez większych szans na sukces, na starcie już przyćmione przez głośny obraz Bennetta Millera. Temat ten sam, sposób ujęcia nawet podobny. I przyznam szczerze że, pomimo mych szczerych chęci z mej strony i jasnego umysłu w momencie przystąpienia do seansu, film McGratha mnie rozczarował. Jest tu co prawda imponująca obsada, ale w zasadzie żadne z wielkich nazwisk nie zostało wykorzystane, gwiazdy pierwszego formatu odgrywają tu małe rólki bądź epizody. Na pierwszym planie jest rzecz jasna sam pisarz - wcielający się w niego Toby Jones pole do popisu ma największe i z zadania wywiązuje się w miarę sprawnie. Gorzej już np. z takim Craigiem, któremu akurat zgrywanie twardziela idzie nieźle, ale kiedy rola zaczyna potrzebować większego zniuansowania, a rzeczony twardziel ma się okazać artystyczną duszą o gołębim sercu, to efekt zmagań aktorskich Bonda jest wręcz karykaturalny. Dużo tu także taniego sentymentalizmu, wzruszeń na poziomie wręcz harlequinowym. Ciekawe fragmenty, których tu nie brakuje, przeplatane są przyciężkim banałem i prawdziwie absurdalnymi zgrzytami (zwróćcie uwagę na pokazane w finale "malunki" Perry'ego - dziecko z porażeniem mózgowym posiada bardziej wyrafinowany styl). Złe to nie jest, dobre jednak też nie. Przynajmniej teraz wiem, dlaczego "Bez skrupułów" przeszło bez większego echa. Seymour Hoffman górą.