Oto poczciwy staruszek zabiera do swojego domu starszego urzędnika państwowego, któremu bardziej niż sprawdzanie cyferek pasuje robienie pozytywek. A w samym domu – kobiecina, która para się pisaniem sztuk teatralnych, ponieważ parę lat wcześniej pomyłkowo przysłano im maszynę do pisania. Para dziadków, którzy chałupniczo wyrabiają fajerwerki i co chwilą robię bum. Baletnica od siedmiu boleści, jej trener-zapaśnik. Wszyscy robią to, co kochają, i nieźle na tym wychodzą.
Pozytywizm wylewa się wręcz z ekranu, dając ujście w jednym z najpiękniejszych zakończeń jakie widziałem w kinie w ogóle.
Że wątek Stewarta jest do niczego? Że to wszystko takie poprawne politycznie (murzyni jako słudzy też są happy)? Że kobiety ZNOWU są tylko tłem dla facetów? Gadanie... Gramy!!
7/10