Są filmy które nie pozostawiają uczucia ulgi, nie służą katarktycznemu oczyszczeniu, nie sprawiają, że nasycamy się pięknem. Są chłodne, intrygujące i niepokojące w odbiorze, ascetyczne w warstwie dialogowej, frustrujące w przebiegu akcji. Taki jest Code Blue, bucujący w odbiorcy fizyczne i psychiczne napięcie. Jednocześnie domyślamy się, że to napięcie zbliża nas do jakiejś tajemnicy, do głebi...a okrucieństwem być może jest to, że możemy jej nigdy nie odkryć.
To wreszcie w warstwie najbardziej dostępnej studium zaburzonej osobowości, destrukcyjnej relacji i samotności.
Katartyczny - to raz. Dwa - katartyczne oczyszczenie to klasyczne masło maślane. Zbyt wielu kwiecistych używasz i gubisz pośród nich myśl.
Masz rację to pleonazm. Co do stylu, to fakt mam bardziej opisowy niż syntetyczny. Ale to już chybakwestia gustu w odbiorze. Nie ma się też co łudzić, że w impresji pofilmowej będę wykazywać ponadprzeciętną dyscyplinę umysłową. Swoją drogą po raz pierwszy ktoś zauważa w moich tu komentarzach taką kwestię. :)
Zauważyłem, bo Twoja notka mi się podobała, chociaż - jak sądzę - nie dopowiedziałaś czegoś... Może tego, że okrucieństwo od przyjemności dzieli bardzo cienka, niebieska niech będzie, linia. Oczywiście myślę i o przyjemności biologicznej, i o przyjemności czerpanej z odgrywania ról społecznych.