Jakiś czas temu obiecałem sobie opisywać wrażenia z każdego kinowego seansu, na który się wybiorę. Wczoraj byłem na "Black Dahlia" i mam problem. Film był tak nudny, że nie chce mi się o nim pisać.
Potencjał w tym filmie jest, i to bez dwóch zdań. Szkoda tylko, że niewykorzystany.
Kryminalna zagadka dotycząca zabójstwa Elizabeth Short jest obiecująca, ale egzekucja jest już o wiele gorsza. Widz gubi się w wątkach pobocznych, które są od siebie z pozoru oderwane. Miałem wrażenie, że oglądam kilka oddzielnych historyjek, a żadna z nich nie była ani porywająca, ani ciekawa. Kiedy na końcu wreszcie (a taks się nudziłem, że wątpiłem czy koniec tego filmu w ogóle nadejdzie) wszystko splata się w jedną całość, widz zamiast z uznaniem pokiwać głową z myślą "jak mogłem tego nie zauważyć", z niedowierzaniem kręci głową myśląc "bez sensu". Bo to żadna sztuka zaskoczyć widza zakończeniem, co do którego nie dało się żadnych wskazówek.
Cały film spoczywa na barkach Hartnetta, którego nawet polubiłem po "Lucky Number Slevin", ale z tak biednym scenariuszem nie poradziłby sobie nawet Nicholson. Eckhart, który tak mnie rozbawił na "Thank you for smoking" tutaj jest zupełnie bez ikry, a między nim a jego ekranowym partnerem nie ma żadnej chemii. Panie, Scarlett Johansson i Hilary Swank chociaż wyglądają ładnie (dawno Swank nie wyglądała w filmie tak kobieco), to nie mają w tym filmie niczego do przekazania. Jeśli ktoś chce na nie popatrzeć, równie dobrze może wpisać ich nazwiska w Google, a nie tracić pieniądze i czas (który bardzo się ciągnie na tym seansie) na "Black Dahlię".
Tu chodzi o cos wiecej niz fabule filmu
Klimat jest bardzo wazny. Bardzo, bardzo, bardzo
Mnie sie podobalo. Tak jak Tajemnice LA
Ale gusta sa rozne