Odcięte od świata miasteczko. Mroczna tajemnica z przeszłości. I enigmatyczny człowiek z zewnątrz, który burzy zastany (powierzchowny i złudny) spokój. Tak przedstawia się schemat w jaki wpasowuje się "Bad day at Black Rock". Nie jest to film ze wszech miar oryginalny, lecz jest to film zrealizowany w sposób przewyższający pokaźną liczbę tytułów z podobną fabułą. Co więcej jest to film, który mimo posiadania ponad półwiecza na celuloidowym karku nie zestarzał prawie o nic.

Doskonałe aktorstwo ze Spencerem Tracy w roli głównej oraz trzymająca w napięciu fabuła - to są główne atuty mieszkańców Black Rock i jednego przybysza. Scenariusz odkrywa swe karty powoli, pozwalając nam snuć domysły co się stało, w miarę trwania akcji zaczynamy się domyślać jakie jest rozwiązanie tajemnicy, mimo, że nie jest ono powiedziane wprost, potem jeszcze na wszelki wypadek jednak cała kawa zostaje wyłożona na ławę coby rozwiać wątpliwości i objaśnić kilka szczegółów. Kreacje bohaterów nie są niezwykłe za wyjątkiem głównego bohatera. Jednoręki weteran wojenny z kilkoma sztuczkami w zanadrzu wzbudza zainteresowanie widza. Film też w pewnym stopniu podejmuje mały komentarz odnośnie wojny z Japonią. Miasteczko nie lubi Japończyków z powodu m.in. Pearl Harbor, ale główny bohater na wojnie został właśnie uratowany przez Japończyka, któremu przyznanu medal za odwagę (amerykański oczywiście), więc trochę o tym, że nie jest to taki zły naród też tu jest.

Tak już kończąc opisik. Przemyślana i trzymająca w napięciu fabuła, ciekawy bohater i aktor w jego roli, nieco statyczny nastrój odosobnienia bohatera to powody, dla których film po prostu musi zostać obejrzany. Niestety fabuła jest raczej użytku jednorazowego, ale przynajmniej raz należy ją poznać. Polecam.