Film w trakcie i tuż po zirytował mnie na wiele sposobów. A bo długie (niech ktoś mistrzowi powie kiedy skończyć! Niech ktoś to wreszcie zmontuje! XD), a bo aktorstwo momentami przegięte (DiCaprio niepotrzebnie zniekształcony na twarzy - chyba nakładką na zęby, w wiecznym grymasie i przykurczu; De Niro sataniczny jak z kreskówki), a bo momentami pokraczny slapstick się kłania, niepozbawiony chłopackiego animuszu i energii jak z heist movies.
A potem pomyślałam, ze właśnie taki ten film miał być i takie emocje wywołać. Czyli znudzenia, irytacji, wrażenia oglądania w czasie rzeczywistym życia kilku chciwych i zdegenerowanych przygłupów - a w tzw międzyczasie i bez specjalnej dramaturgii odbywają się kolejne morderstwa - bardzo brutalne, niepotrzebne. Ktoś o nich opowiada ze szczegółami bez mrugnięcia okiem, w tym samym zdaniu wstydząc się(!) chodzenia na schadzki z kobietami. Smierć jest tu niczym, a smierć Osagów (uprzedmiotowianych do „koców”, jak są określane kobiety z plemienia) jest mniej istotna niż smierć psa. Widz będąc w środku tej historii i żyjąc życiem miasteczka - mafijnego układu przestępczego, ale z wiadomym urokiem bycia częścią rodziny, która się zawsze wspiera - też pośrednio jest znieczulany tymi morderstwami, odbywającymi się jakby mimochodem, przypadkiem, bez refleksji, w jakimś dziwnym kłębowisku przypadkowych osób, które w łańcuchu podległości przekazują sobie zlecenie. Rasizm jest tu wszechobecny, na praktycznie każdym poziomie. Okropny, szczególnie z perspektywy Molly, która widzi i rozumie więcej. Mimo to bohaterka wybiera mało lotnego i ewidentnie lecącego na jej kasę Ernesta, z dużą samoświadomością w co się pakuje - co naprawdę dziwi, ale pokazuje siłę zauroczenia czy zwykłego braku wyboru . To Molly w scenach wspólnego życia pokazuje to wynaturzenie, ale i ludzką twarz Ernesta, który na swój własny sposób ją „kocha” i jest jej oddany. A faktycznie realizujący makiaweliczny plan swojego wuja.
Para DiCaprio i De Niro grają na pograniczu najczarniejszej komedii - para jak z slapsticku, włącznie z biciem po pupie, wywracaniem się, sekciarsko komicznym urabianiem i praniem mózgu w sposób tak bezczelny i otwarty ze ciężko się nie śmiać. Są genialni, oddają w kompletny sposób zakłamanie samego przed sobą, całą hipokryzję i podwójne myślenie, usprawiedliwianie w świadomy i podświadomy sposób swoich czynów. Nie są w tym atrakcyjni, ani mądrzy - ot klasyczny wioskowy kretyn i figura małomiasteczkowego master of puppets, który wykonuje przedziwne wolty intelektualne i etyczne, żeby usprawiedliwić przed sobą to co robi.
Drugi plan - też kosmicznie dobry. Kogo tam nie ma :) Myślę ze posypią się Oscary. Piękna muzyka, zdjęcia. Końcówka w stylu słuchowiska true crimes, ale z lat 60 - znowu z całym popkulturalnym sztafażem podniety sensacją, rasizmem, reklamą produktu… bardzo dobre zakończenie. Zaskakujące, ale znakomite, znowu wskazujące palcem w nas, widzów, którzy szukają emocji i łatwego napiętnowania tych złych, gdy zbrodnia wcale nie jest ani tak prosta, ani podniosła, raczej przyziemna, głupia, brzydka. Zazwyczaj zło odbywa się przypadkiem i jest spowodowane wyprodukowanym uzasadnieniem o wyższym dobru czy konieczności chwili.
Przycięłabym film o godzinę, bo choć rozumiem skąd te dłużyzny, ale przez to jest po prostu ciężkostrawnie. Pokazuje bardziej brak umiaru „mistrza” i nieumiejętność wzięcia się w karby. W końcu kto mu na tym etapie czegokolwiek zabroni? ;)