PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=805204}

Czas krwawego księżyca

Killers of the Flower Moon
7,2 42 578
ocen
7,2 10 1 42578
7,6 56
ocen krytyków
Czas krwawego księżyca
powrót do forum filmu Czas krwawego księżyca

Wyrosłem już dawno z krzyczenia: „spoiler!” za każdym razem, kiedy ktoś – nieopatrznie bądź złośliwie – zdradził element treści tekstu kultury, tym samym pozbawiając mnie samego podstaw kultury osobistej.
I chociaż zwykła życzliwość nakazywałaby napisać – ku przestrodze szanownym forumowiczom – „UWAGA! BĘDĄ SPOILERY!”, to ostrzeżenie takowe sensu nie ma żadnego, ponieważ najnowsze dzieło Martina Scorsese miejsca na domysły nie pozostawia, zaś wszystkie karty zostają przed widzem odkryte w pierwszych 40 minutach filmu.
Nie ma się co znęcać, a przynajmniej nie przesadnie. Warsztatowo jest solidnie do bólu. Pomimo podeszłego wieku, ręka Scorsese nie drga zanadto, wątki przeplatają się zazwyczaj zgodnie z przykazem logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego, a całość tej chaotycznej struktury trzymana jest w reżyserskiej garści „za mordę”. Za sprawą tego trzyipółgodzinny metraż upływa bez wiercenia się w fotelu, a całość ogląda się całkiem nieźle. Wizualny sztafaż powala, bo gra tutaj zarówno drugie jak i trzecie tło, i z zachwytem podziwiać można jednako pejzaże w planie totalnym, jak i robotniczych obdartusów w naturalistycznych półzbliżeniach.
Kolejnym, naprawdę solidnym plusem filmu jest dla mnie jego obrazowa przestrzenność – po raz pierwszy od wielu miesięcy miałem poczucie, że oglądam krainę geograficzną z prawdziwego zdarzenia: połacie Oklahomy z rozległymi preriami i wprost proporcjonalnymi do nich ambicjami jej mieszkańców. Jak dla mnie to istotnie niemała zaleta, skoro z jakiejś przyczyny rozbuchane blockbustery, pokroju najnowszego „Indiany Jonesa” i „Avatara” sprawiały, iż miałem poczucie klaustrofobicznego zamknięcia w pudełku z ładnie namalowanym tłem.
Aktorsko „Czas krwawego księżyca” również nie zawodzi. Są bardzo znani i lubiani, są też tacy, którzy dopiero będą bardzo znani i lubiani. Najlepiej prezentuje się Lily Gladstone, ponieważ jej interpretacja postaci Mollie Burkhart pełna jest indiańskiej godności. Milczące cierpienie ekranowej bohaterki przeszywa niekiedy paroksyzm histerycznego bólu i gniewu, ale nie ma w tym krztyny przesady ani fałszywego patosu. Reszta obsady jest po prostu bez zarzutu. De Niro jako samozwańczy demiurg wypada przekonująco, a Leo po raz kolejny da się lubić. W lekką konfuzję wprowadzał mnie co prawda jego grymas faceta z wieczną obstrukcją, ale w roli podatnego na manipulację i tępego Ernesta również go polubiłem (pomimo iż nie wywijałem z nim na parkiecie do białego rana, a Adele nie częstowała mnie pizzą). Wielka szkoda, że nie wyeksploatowano należycie dramatycznych możliwości Jesse Plemonsa, zaś miłe dla oka zaskoczenie z epizodów Lithgowa i Frasera pozostaje jedynie miłym i epizodycznym zaskoczeniem. To tyle, w kwestii pozytywów.
Tym, co przekreśla dla mnie ostatni film Scorsese jest po prostu nędzny scenariusz. W swoim historycznym reportażu (na podstawie którego nakręcono film), David Grann zadbał zarówno o przedstawienie skali mordów dokonanych na Osagach, jak i kryminalną strukturę opowieści. Mnogość wygrzebanych faktów, ale również tych odkrytych przez autora, ukazywała spiralę przemocy zakładającą wyniszczenie wszystkich czerwonoskórych, posiadających jakiekolwiek roponośne nieruchomości i bogate aktywa. Gdyby owo wyniszczenie zakładało sensu stricte nienawiść ukierunkowaną narodowościowo bądź etnicznie, można by wręcz mówić a zaplanowanym ludobójstwie. To zresztą nie ma znaczenia, bo czy mord dokonany z powodu małostkowej chciwości, tylko podszyty resentymentem, nie jest znacznie bardziej przerażający i godny moralnego potępienia, aniżeli motywowany ideologicznie? Nienawiść zaciemnia osąd i zbiera żniwo w spontanicznych wybuchach agresji, chciwość nakazuje zimną kalkulację i pieczołowite planowanie, szczególnie jeśli ma przed sobą legislaturę i rządy prawa (chociażby teoretyczne). W filmowej adaptacji brakuje zarówno skali, jak i porządnej struktury kryminalnego thrillera, którą książka Granna posiada, i jako taka jest doskonałym materiałem na ekranizację. Niby gdzieś tam się wspomina o tych 25-30 ofiarach, statyczne ujęcia zwłok opatrzone są komentarzem o dochodzeniowej inercji oraz intencjonalnie dokonanej krzywdzie, ale niewiele z tego wynika. Jak na zbrodnie do niedawna zapomniane nawet dla amerykańskiej historiografii, faktów osadzających bohaterów opowieści w porządku geopolitycznym jest w filmie stanowczo za mało. W monumentalnej „Historii cywilizacji amerykańskiej”, syntetycznym dziele polskiego amerykanisty, Zbigniewa Lewickiego, nie znalazłem o tragedii Osagów nawet wzmianki. Gdzieś tam w scenie rady Indian, pojawiają się słowa o przeniesieniu członków plemienia z okolic Missouri, o zaniku starych obyczajów, o przyjęciu katolickiej wiary, jednak to wciąż za mało. Plansza informująca o „dochodzie per capita” jest zaskakującą ciekawostką, ale u osoby nie znającej treści książki Granna, będzie prowokować kolejne pytania: Jak Osagowie weszli w posiadanie złóż ropy? Dlaczego ubezwłasnowolniono ich w kwestii swobodnego podejmowania gotówki? Kto mógł o tym decydować? Jak działała lokalna legislatura i dlaczego jedynie służby federalne mogły skutecznie przeprowadzić śledztwo?
David Grann nie tylko odpowiedział na wszystkie te pytania, ale również przedstawił frapującą opowieść o stworzeniu FBI i nowoczesnych metod śledczych. W jego reporterskiej opowieści zacierała się granica pomiędzy Starym a Nowym Zachodem. Oto stare wiarusy, spluwające niegdyś w saloonach przeżutym tytoniem i sięgające po colta szybciej, aniżeli ów dotknął brzegów spluwaczki, musiały poddać się ścisłym rygorom procedur, a pod schludnie przystrzyżonymi brodami zawiązać krawaty. Dawni tropiciele nie mogli już ufać wyłącznie swojej intuicji i zmysłowi obserwacji, winę podejrzanych należało udowodnić przed sądem. A to wszystko w obliczu presji czasu i legendarnej ambicji Edgara Hoovera.
No dobrze, w tym momencie można się przyczepić do moich dziwacznych roszczeń:
„Co ty, tępy bucu, nie rozumiesz, że adaptacja nie musi równać się wierna ekranizacja? Odmawiasz artyście swobody twórczej? Nie kumasz, że medium filmowe jest zasadniczo inne od literackiego? Że chodziło tutaj o przeniesienie akcentu z masowej skali tragedii na intymną tragedię rodziny?”
Wszystko rozumiem, jednak nie akceptuję faktu, że intencje prowodyra całej tragedii oraz głównego sprawcę nieszczęść obnaża się przed widzem praktycznie na samym początku filmu. Tym samym podkopuje się fundamenty dramatyczne dobrej opowieści, wyzuwając fabułę z wszelkiego napięcia. Rezygnacja z pieczołowitego ukazaniu rekonstrukcji śledztwa, mającego na celu wskazanie winnych morderstw, osobiście wyprała mnie na czas seansu z jakichkolwiek emocji. No bo jak tu mówić o psychozie strachu, czy chociażby podskórnym napięciu, skoro od samego początku wiemy kto, z czyją pomocą, jak i dlaczego?
Załóżmy nawet, że faktycznie nie o to chodziło. Że absolutni weterani branży filmowej, Martin Scorsese i Eric Roth, nie spłodzili scenariopisarskiego bubla, nie popadli w marazm i amatorszczyznę, i chodziło tu jedynie o losy Burkhartów. OK, zgoda, ale dla takiej perspektywy konieczne jest emocjonalne zaangażowanie widza w ekranowe postaci, zaś same te postaci winny światopoglądowo albo ewoluować, albo chociażby stać niezłomnie na straży swoich ideałów, bo jedynie wówczas w toku opowieści ich interakcje w świecie przedstawionym są interesujące dla widza. Zamiast tego przez ponad 3 godziny oglądamy proces manipulacji leniwym, prymitywnym wiejskim idiotą, którego ubezwłasnowolnienie staje się w pewnym momencie wręcz jaskrawo komiczne. W jaki sposób partycypować w dramacie konfliktów, skoro tych konfliktów tak naprawdę jest tyle, co kot napłakał? W ostatniej godzinie seansu coś tam do naszego Ernesta zaczyna docierać, ogień na polach zdaje się mu antycypować jego własny los w zaświatach, ale zbyt to pokraczne i przekoloryzowane. Tym bardziej, że postać Mollie, która mogła być ekranową przeciwwagą dla (bez)zmagań filmowego małżonka, przez tę ostatnią godzinę wije się w spazmach bólu na łóżku.
Można powiedzieć, że to także celowy zabieg. Twórcy mówią nam: „Spójrzcie, tak właśnie wygląda zło – czynią je ludzie prostaccy, małostkowi, prymitywni i ograniczeni.” Dziękuję bardzo, takie przykłady widzę na co dzień: od politycznych klakierów w telewizji, wycierających sobie mordę patriotyzmem, do przykładów buractwa z naszych ulic. Od filmu, który miał w założeniu opowiadać o pewnej historycznej epoce oraz masowej tragedii z nią związanej, oczekiwałem o wiele więcej. „Czas krwawego księżyca” nie działa jednak zarówno na kameralnej płaszczyźnie dramatu rodzinnego, jak i na płaszczyźnie elegijnej epopei, oddającej należny hołd wszystkim ofiarom bezmyślnej, brutalnej tragedii sprzed wieku. Mam nadzieję, że Martin Scorsese nie traci powoli swej filmowej intuicji, ponieważ to już kolejny – po słabym „Irlandczyku” – dość miałki i nieciekawy film w jego dorobku, znacznie poniżej jego talentu. Tym gorszy do strawienia, że oparty na naprawdę wyśmienitej książce.
Cóż, pozostaje mi życzyć Panu reżyserowi dobrego zdrowia i szczęśliwszej passy, bo czyż nie mawiają: „Do trzech razy sztuka?”.

Bolczyslaw

Podziękujmy dla pana Dicaprio, który zrezygnował z zagrania Toma White'a, bo wolał Burhkarda (oczywiście pod oskary) i scenariusz musiał zostać na szybko przemodelowany. Wydaje mi się też ,że intryga kryminalna nie była dla twórców ważna (duży błąd) tylko rozbudowa relacji ernesta z mollie kosztem całej reszty.

ocenił(a) film na 5
kolo_103

Tego nie wiedziałem. Jeśli faktycznie tak było, to zmiany musiały nastąpić. Ernest nie był postacią interesującą na tyle nawet, żeby poświęcić mu połowę metrażu filmu. Jednak status gwiazdy zobowiązuje i akcent musiał być przeniesiony ze śledztwa na rozterki bohatera. Tak czy siak, w mojej opinii fatalna decyzja.

ocenił(a) film na 6
Bolczyslaw

No ale paradoksalnie to wlasnie dzieki DiCaprio calosc mnie jakos angazowala.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones