Długość filmu nie przeszkadza, jeśli film jest jakościowy. A ten jest. Bez wątpienia. Tempo jednak trochę kuleje, nieznacznie, ale jednak, lecz nie ma to związku z czasem trwania opowieści. Gladstone, DiCaprio i De Niro grają wybitnie, świetnie oglądało się te wszystkie sceny, w których bohaterowie po prostu rozmawiali i trzeba było wyłapywać wszelkie gesty i zmiany mimiki. Scorsese robi już teraz inne filmy, a zarazem jest w nim wszystko to, co lubiliśmy w poprzednich produkcjach. To doświadczony, wiekowy artysta, który zawsze dokładnie obmyślał to, co chciał zrobić w sztuce. Nie inaczej było tutaj. Fajnie było zobaczyć go w pomysłowym finale "Czasu krwawego księżyca", dawno nie zagrał żadnej rólki.
Mimo że można było trochę obciąć, będę bronił takiego kina, bo ono odchodzi. Przebodźcowami widzowie oczekują, że będzie szybko, intensywnie i prosto. Sam odcinam się jak mogę od wielu źródeł niepotrzebnego przebodźcowania, które odbierają mi umiejętność skupienia, a jednak zauważam, że walka z tym nie jest łatwa. Przeczytać dłuższą (Boże, jakąkolwiek, widzieliście statystki czytelnicze?) książkę, obejrzeć długą opowieść bez wielu scen akcji – dla wielu ludzi dziś to zadania nie do wykonania, a za tym idzie uwstecznienie intelektualne i duchowe.
Ale wracając do "Killers of the Flower Moon" – to wielki film Scorsese, nie najlepszy, ale wielki reżyser wciąż jest w znakomitej formie. I oby tak dalej. Bo nikt tak jak Marty nie potrafi opowiedzieć o chciwości i zdradzie ludzkiej, którą niestety, jak widać po historii, która ciągle się powtarza, mamy we krwi...