Film Stevena Spielberga, pomimo znakomitej aktorskiej obsady - nieefektowny, przegadany, teatralny. Do tego te teksty padające z ekranu często takie trochę napuszone, górnolotne. Obiektywnie, nie dziwię się, iż nie stał się wielkim hitem kasowym.
A jednak coś mnie w nim ważnego optymistycznego uderza.
Oto amerykańscy dziennikarze, nawet jeśli na gruncie towarzyskim podtrzymują znajomości z politykami, sami ani nie uprawiają polityki ani nie są na usługi polityków. Są od rzetelnego opisywania.
Gdy jakąś redakcję dotknie rządowe embargo informacyjne, inne redakcje – na co dzień konkurujące – w geście solidarności dzielą się swoimi własnymi materiałami fotograficznymi. Gdy zaś jedna czy druga gazeta ma kłopoty z powodu opublikowania czegoś, czego politycy nie chcieliby dopuścić do druku, inne gazety również to publikują. Po to by wykrzyczeć rządzącym w oczy: "Wszystkich nas wsadzicie do więzienia?”. I nikt tam nie ma pretensji, że "wszędzie można przeczytać to samo”.
Prawnicy na usługach wydawnictw w wewnętrznych rozmowach lojalnie ostrzegają o możliwych zagrożeniach prawnych. Lecz gdy sprawa dociera do sądu, lojalnie bronią swoich mocodawców.
No i wreszcie to wiekopomne orzeczenie Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, iż zgodnie z tym co zaprojektowali Ojcowie Założyciele, prasa ma służyć rządzonym a nie rządzącym. To aż zgrozą powiało. Czyżby radiostacje też? Czyżby telewizje też? To przecież nie do pomyślenia. To nieledwie jak herezja brzmi!