Jeśli Lau chciał w "Drapieżniku" pokaz prymitywizm, głupotę i banalność kryjącą się za wszelkiego rodzaju seksualnymi perwersjami, to muszę stwierdzić, że osiągnął pełen sukces. Z filmu wyziera totalna pustka intelektualna, smrodliwa maź beztalencia, która gwałci poczucie smaku nawet najbardziej odpornych na filmowe absurdy. Bełkotliwa mieszanka setek różnych pomysłów, które – w odpowiedniej ilości i rozsądnie potraktowane – same w sobie nie były złe, lecz w nadmiarze i źle poprowadzonej reżyserii giną pozostawiając po sobie jedynie bezgraniczną nudę. Lau zdecydowanie lepiej zrobiłby pozostając w Hongkongu zamiast próbować przebić się w kinie angielskojęzycznym.
Jedyne co pozostaje, to wziąć przykład z Richarda Gere'a i po prostu zasnąć. Naprawdę nic się nie straci.
Hollywood nie potrafi realizować podobnych historii. Dziesięć lat temu udowodnił to dobitnie Schumacher kręcąc "8 milimetrów". Najwyraźniej producenci amerykańscy potrzebowali nowej lekcji kiczu. Gere okazuje się tu równie nieudolny co wtedy Nicolas Cage.