Pamiętam, że po wyjściu z kina bardzo podobały mi się "The Ninth Gates". Wciągające, acz powolne budowanie napięcia, przepiękna Sintra, flegmatyczny Dean Corso jeżdżący wszędzie taksówkami, charakterystyczna muzyka w tle, ciekawe zakończenie. W drodze powrotnej do domu, przez długi czas dyskutowaliśmy z bratem na temat dobra i zła. Ale po chwili skontrowałem ten obraz wlaśnie z "Rosemary's Baby" i niemal natychmiast ów czar prysł.
Nie było w tym filmie tego czegoś, czego w przeciwieństwie do "Dziecka..." było pod dostatkiem. Przerażającego klimatu grozy od pierwszych minut filmu. W filmie z '69 wystarczyło by strach ogarnął mnie jak tylko kamera pokazała to bezbronne małżeństwo i tą STRASZLIWA KAMIENICĘ (tym bardziej, że z zewn ątrz była taka niczym się nie wyróżniająca). A później już tylko strach przybierał na sile, raz był taki namacalny (te oczy szatana gwałcącego Mary), drugi raz wręcz odwrotnie (rękawiczka, klocki). I tak bez przerwy aż do finału z kołysanką Krzysztofa Komedy na myśl którego do tej pory przechodzą mnie ciarki.
I znowu pytanie, które coraz to częściej sobie zadaje: dlaczego???