Umówmy się, że Robert Rodriguez wybitnym twórcą kina nigdy nie był i raczej już nie będzie, zważywszy, że reżyseruje coraz większe gnioty, aczkolwiek jego debiutanckie dziełko wskazuje, że kiedyś potrafił przynajmniej kręcić filmy, które nie odpychały kiczem i mnożącymi się obrzydliwościami.
Tytułowy Mariachi to wędrowny klezmer, szukający zajęcia za wikt i opierunek, który omyłkowo wzięty zostaje za zbiegłego z więzienia bandytę, postrach miejscowych spelun i tłoczących się w nich rzezimieszków. I właśnie z tej omyłki bierze się cała świeżość i cały humor tego nadspodziewanie zgrabnego i dobrego filmu.
Oczywiście wszystko w bardzo luźnej, trochę groteskowej konwencji, przyprawione specyficznym sennym nastrojem meksykańskiego, zapomnianego przez Boga i ludzi pustkowia.
Nie ma Banderasa, nie ma Salmy Hayek i jej okazałego biustu (tu akurat trochę szkoda), nie ma Marina, Trejo i Tarantino z jego żartem, i myślę, że brak gwiazd i bardzo B-klasowa faktura akurat są mocną stroną tego dzieła i decydują o jego wyższości nad 'Desperado'.
No i ten Carlos Gallardo, zupełnie nie wyglądający jak filmowy heros, w zmiętej i za szerokiej koszulce z początku lat 90., ironiczny i pełen luzu, to kolejny spory atut.
Bardzo przyzwoite kino B-klasowe.