Każdy bardziej "oczytany" fan kina ma własne zdanie na temat kina amerykańskiego. Jakie by ono nie było, jest kilka perełek. Na przykład "Garden State" - klimat, przesłanie, humor, refleksja. Świetny film. Na zasadzie skojarzenia obejrzałam "Elizabethtown" - bo i tu mamy śmierć w rodzinie, powrót w rodzinne strony, konfrontacja z dawnym życiem. Niestety, podobnie jak pewnie większość, się przeliczyłam. "Elizabethtown" nie ma w sobie tej lekkości, co "GS". Bloom wiecznie zaspany, nawet jak wyspany; zero kontestacji rzeczywistości, płynie z falą i nie próbuje nic zmienić - to zarzut zarówno dotyczący kiepskawo napisanej postaci, jak i aktorstwa boskiego Orlanda. Na siłę wkomponowany wątek romansowy, no ale w końcu to komedia romantyczna. Wiecznie chichocząca i denerwująco niefrasobliwa Dunst, przez co jej postać wydaje się wyjątkowo odrealniona. Już nie wspominając faktu, jak to wizyta Drew stała się katalizatorem wszelkich pozytywnych zmian w rodzinie. Sielanka po prostu. Strata kilkuset milionów dolców jednak może okazać się pozytywna. Hollywood koncertowo potrafi przekuć miecze na lemiesze... tzn. porażkę w sukces ;) No ale w sumie... lepiej się śmiać niż płakać, co nie? I lepiej obejrzeć "Elizabethtown" niż, no nie wem... "tylko mnie kochaj"? ;)