Spodziewałem się kiszki po Netflixie, a tutaj miłe zaskoczenie. Atmosfera się zagęszcza. Trochę przewidywalny bo już w połowie można śmiało obczaić co i z kim ma wspólnego. Choć na sam koniec też miłe zaskoczenie.
Przyzwoity, choć reżyser średnio to ogarnia. Szczególnie na początku jest harmider, gdy jeszcze żona głównego bohatera dostaje dodatkowe sceny ze swoimi kumpelami. Do tego tempo raczej powolne przez cały czas i miało być nastrojowo, ale jednocześnie ktoś przesadził z efektami dźwiękowymi i co chwila w byle scenie walą po uszach.
Grant Singer to ani Fincher ani Villeneuve nie jest. Tempo filmu jest ciężkie, ale w taki nudawy sposób, nie intrygujący. Sceny mocno chaotycznie połączono ze sobą, a ten motyw ze zrzucaniem skóry wstawiono i trochę o nim zapomniano.
Mimo że Del Toro i Silverstone grają o niebo lepiej niż w poprzednim wspólnym filmie, to czegoś brakuje. Nie jest to zły film, ale nie wkręca.