Stathamem oczywiście jest Olyphant, łanią odpowiednik tamtej Azjatki z bagażnika z "Transportera", Kurylenko. I wyznaję, że nie miałem siły, by trwac w obowiązkowym dla krytyka dystansie do tego filmu, bo gdy widziałem płciową obojętność Olyphanta wobec koleżanki ze Wschodu, to zaraz miałem racjonalne myśli o sensowności jego rezerwy, bo przecież najpierw trzeba by prostytutkę skierować, pod lufą, na badania wenerologiczne; gdy widziałem, jak bez mgnienia oka strzela z tyłu w głowę ochroniarza (w toalecie), a ten potem leży w kałuży krwi, a w ogóle, robi w mieście mięso mielone z ludzi, to wcale mnie to nie zachwycało, raczej napawało odrazą, mimo że znam konwencję filmu akcji (a podobnie jest z innymi konwencjami, np. westernu - bo i oglądając western, nabieramy pewnej odporności na okrucieństwa, świadomi, że chodzi o pewną przypowieść o walce dobra ze złem). Świadomość konwencji nie skłoniła mnie do polubienia tego krwawego cyborga z kodem cyfrowym na czerepie i jego świata, skrojonego na miarę gier komputerowych.