O ile można książkę porównać do filmu, film zrobił na mnie większe wrażenie, bardziej wbił mi się w duszę. Nie za bardzo rozumiem umieszczenie powieści w worku: arcydzieła dwudziestego wieku.
Zgada się, o wiele lepszy. Książka miejscami strasznie nudzi, film natomiast ogląda się jednym tchem.
Film rzeczywiście świetny, jednak powieść to zupełnie inna historia.
Książka może się miejscami wydawać nudna, ponieważ jest "aż gęsta" od
różnych wątków i płaszczyzn narracyjnych.
Film jest na dobrą sprawę kryminałem dziejącym się w średniowieczu.
Powieść zawiera ponadto historię ruchów heretyckich w Kościele
w XII-XIII w. oraz wielki ówczesny filozoficzny spór o uniwersalia.
Na dodatek Imię Róży to niejako modelowy przykład powieści
postmodernistycznej. Dlatego właśnie jest arcydziełem, że za każdym razem
można w niej odnaleźć zupełnie nowe elementy, za każdym razem może zostać
inaczej odczytana.
Powieść Imię Róży jest jak bezdenna studnia.
Pełna zgoda. Według mnie podobnie jest z Diuną. Treść książki nie może
zostać "przełożona" na adekwatny obraz. I nie chodzi mi tutaj oczywiście o
żadne efekty specjalne, wątki akcji, czy choćby samą objętość fabuły, czy
mnogość wątków. Zwyczajnie - są takie książki, które są wielowymiarowe
artystycznie, filozoficznie no i oczywiście pod względem rozrywkowym.
"Piękne są piersi lekko spiczaste" rzecze franciszkanin na widok posągu Maryi. Zaiste ważne myśli zaprzątają mu głowę:-) O Róży jednakże w filmie ani słowa.
W książce to rzecz najważniejsza. Odkrycie. Oświecenie.
"Dawna róża pozostała tylko z nazwy, same nazwy nam jedynie zostały."
(Stat rosa pristina nomine, nomina nuda tenemus)
(łac.)
Autor Bernard z Morlay
To motto powieści.
Umberto Eco był semiotykiem. Zajmował się słowami jako znakami. Doszedł do wniosku, że róża znaczy dziś juz tak wiele, że w istocie nic już nie znaczy. Tylko nazwa została.