Faulkner chyba sam nie wiedział, co robi, wkładając długie, gładkie frazy w usta wiejskich prostaczków, a do tego zbudował tę opowieść w niestrawny dla mnie, polifoniczno-relatywistyczny, sposób. Przypuszczam, że swe strumienie świadomości miał po kolejnej dawce Burbona w postaci drinku Mint julep. A film... w filmie Franco jest jeszcze gorzej, bo okrada on nas z wyobraźni językowej Faulknera (lubimy ją czy nie), nie dając w zamian niczego prócz rodzajowych obrazków z epoki i wielce ryzykownych zestawień, które tak podobają się wnukom postmodernizmu.
W sumie: film dla tych, którzy lubią doszukiwania się piątych i szóstych den.