nie idźcie na „Klucz do wieczności”. Po rozrywkę sięgnijcie lepiej do premier ubiegłego tygodnia.
W „Kluczu do wieczności” nie zawodzi tylko tytuł. Faktycznie można na tym filmie poczuć się, jakby ten miał się nigdy nie skończyć. Ben Kingsley (jakaż szkoda talentu!) wciela się tu w nowojorskiego magnata rynku nieruchomości, który zapada na nieuleczalną chorobę. Dotąd udawało mu się kupić wszystko. Gdy dowiaduje się, że szalony naukowiec grany przez Matthew Goode'a („Żona idealna”) przeprowadza z powodzeniem operacje przeszczepu świadomości, zamyka konta w banku, pozoruje śmierć i wydaje grube miliony dolarów na...nieśmiertelność.
Na początku film utrzymuje pozory science-fiction, więc ten szyty grubymi nićmi koncept aż tak nie boli. Ale im dalej w las, tym gorzej. W temacie przeszczepu świadomości scenarzyści nie mają do powiedzenia za wiele, ratują się więc po ledwie kwadransie zmieniając tonację. Idą a to w kino sensacyjne, to znów drogi. Są i retrospekcje z wojny w Iraku! Słowem, filmowy bigos, którego nie sposób strawić, zwłaszcza, że dialogi brzmią jak z telenoweli, a aktorstwo kończy się, gdy po kwadransie znika z ekranu Ben Kingsley, a zastępuje go Ryan Reynolds.
Zródło http://kultura.newsweek.pl/premiery-filmowe-repertuary-kin-na-co-warto-pojsc-do- kina-,artykuly,367523,1.html
Zgodzę się z tym, że film jest slaby. Ogromny potencjał zmarnowany! Przecież mówimy o ludzkiej świadomości - czy jest coś ważniejszego? A tu nagle robi się rozciągnięty jak przeżuta guma film akcji. Poziom głębi jak we wczesnych książkach Philipa K. Dicka. Nie zgodzę się tylko z tym, że dobrze zgrał Ben Kingsley - moim zdaniem tragicznie.