Każdy ma takie filmy do których lubi wracać, obrazy które oglądał kilka razy, ale za każdym razem jak trafi nań w telewizji nie może się powstrzymać przed kolejnym seansem. Dla mnie takim filmem jest właśnie "Kung-Fu Szał". Jak obejrzałem go pierwszy raz to mało nie padłem z wrażenia, bo nigdy wcześniej nic takiego nie widziałem, gagi żywcem przeniesione z kreskówek po prostu rozwaliły mnie na łopatki. I tak też na początku postrzegałem ten obraz - jako szaloną komedię pełną absurdalnych scen. Z wiekiem jednak zacząłem dostrzegać więcej, z każdym kolejnym seansem docierało do mnie że pod płaszczykiem głupawej komedii Stephen Chow ukrył uniwersalną opowieść o przyjaźni, pojednaniu, miłości, przebaczeniu i sile dobroci. Główny bohater z początku jest zadufanym w sobie egoistą, chwalipiętą i cwaniaczkiem łasym na łatwy zarobek. W trakcie filmu przechodzi jednak zdumiewającą przemianę, nieomal tracąc przy tym życie. Spotyka po drodze miłość swojego życia, którą próbuje okraść, a która finalnie wszystko mu wybacza. Tak samo jak on sam wybacza swojemu wrogowi, pokonawszy go w finałowej walce. Zamiast wznosić okrzyki triumfu oferuje „Bestii” naukę swojej techniki walki, zapomnianej „Dłoni Buddy”. W międzyczasie zarządcy osiedla „Świński Zaułek” z cwaniaczka i „krzykaczki” przeistaczają się w obrońców, gotowych walczyć z potężną „Bestią” by ratować pobratymców. Podobnie trzej mistrzowie, żyjący dotąd w ukryciu stają do walki z gangiem siekier, który terroryzuje osiedle. Trąci to trochę naiwną bajką dla dzieci, ale wymieszane z kapitalnymi scenami walki i absurdalnym humorem tworzy wybuchową mieszankę, wobec której ciężko przejść obojętnie. Dla mnie „Kung-Fu Szał” to film niemal kompletny, każdy z jego składników jest wysokiej jakości, każdy powinien tu znaleźć coś dla siebie i nie ma się tu wrażenia oglądania bałaganu bez ładu i składu. Sceny walki są świetnie zrobione, humor śmieszy do łez a końcówka chwyta za serce.