Mam dziwny sentyment do Riana Johnsona, bo podobał mi się jego film "Brick" - taniutki, ale uroczy "czarny kryminał" rozgrywający się w środowisku... nastolatków.
"Looper" też jest dziiiiiwny.
Johnson bierze tu na warsztat znany i przez prawie sto lat inspirujący twórców SF (także w kinie) "paradoks dziadka" (jak cofniesz się w czasie i zabijesz własnego dziadka to....), tyle, ze... skraca pętlę (bo chodzi tu o tą samą osobę).
Nic logicznego, rzecz jasna nie może z tego wyjść (nie jest ważne, czy to dziadek, czy jeden bohater z odległych o 30 lat czasów), więc logikę mamy z głowy.
Paradoks to paradoks.
Johnson wystartował ostro, jakby robił film akcji, potem nagle zmienił konwencję na... psychologiczno-sentymentalną, zakończenie zaś jest znów z innej bajki (na szczęście twórcy nie ześliznął się w całkowitą tandetę (co jest często przypadłością podobnych produkcji, które dobrze zaczynają, a marnie kończą - że odwołam się do bon-motu komucha Millera:):):)))
W sumie wykreował też interesujący i sugestywny świat najbliższej przyszłości, co należy zapisać mu na plus, a pod względem profesjonalizmu realizacji też nic nie można mu zarzucić.
Jeśli miałbym się czegoś przyczepić (a to jednak bardzo ważne), to słabo oceniłbym kreacje aktorskie Gordon-Levitta (który stracił wiele młodzieńczego wdzięku od czasu "Brick" i, niestety, niczym go nie zrekompensował) i samego Willisa (który wyszedł, za przeproszeniem, na zawziętego dziada i... niewiele więcej niż dziada) - cóż, "12 małp" to nie jest (pod żadnym względem zresztą).
Żal, ale...
Trudno - się mówi - i... ogląda sie dalej:):):)