Reżyser Bareja jeszcze wtedy nie posiadł, nie wyrobił w sobie - owego niezrównanego satyrycznego zmysłu, za pomocą którego później chłostał PRL-owską rzeczywistość tak celnie jak mało kto: poczynając od "Poszukiwanego, poszukiwanej" a na serialu "Zmiennicy" kończąc. Najostrzejsza bodaj satyra w "Mężu..." to dowcipne wypomnienie, iż kompozytorowi nie tak łatwo było z ówczesnej Polski choćby na krótko wyjechać, zaś dla jedenastki piłkarzy, którym towarzyszyło dwudziestu dwóch działaczy - żaden to był problem zabrać ze sobą do samolotu jeszcze dwudziestego trzeciego "działacza".
A jednak, z perspektywy tylu lat, "Mąż swojej żony" doskonale się broni, przynajmniej w ramach swojego gatunku. Ot, film bazproblemowy, pogodny. A zarazem nie jakiś tam bezdennie głupi czy wulgarny. Czegóż więcej chcieć?
No i jeszcze ta ówczesna czołówka polskich aktorów: młody Pawlik (po "Orle - będący w apogeum popularności), prześliczna Zawieruszanka, Czechowicz z Gołasem. No, może tylko Czyżewska nie do końca wygląda na osobę zdającą "do jedenastej klasy"... z całym szacunkiem, Pani Elżbieto.
PS Zdaniem mojej żony, młody Bronisław Pawlik jeszcze nie był aktorem tak łatwo wzbudzającym spontaniczną sympatię u widza - jakim stał się później. No cóż...