Oda do wrażliwości
Cyniczny showman, zagubiona kobieta, umierający starzec, wrażliwy młodzieniec, zapomniany geniusz, wybitnie inteligentny chłopiec, policjant w średnim wieku, narkomanka i chory na raka prezenter telewizyjny. Losy tych postaci ,których pozornie nic nie łączy zbiegną się wciągu jednego dnia. Każda z nich posiada mniej lub bardziej poplątany żywot, każda próbuje sobie z nim na swój sposób poradzić niezależnie ile im go pozostało i co można jeszcze z niego wykrzesać.
Choć "Magnolia" trwa ponad 3 godziny, a liczba wątków i równorzędnych bohaterów jest w niej niesłychanie duża, Anderson ani przez chwilę nie gubi się w tej mozaikowej konstrukcji. Każdej historii poświęca dokładnie tyle czasu ile trzeba, tylko nieznacznie dając się wybić jednym bohaterom ponad drugich. Kolejne wątki przeplata z niezwykła ja na ten wiek dojrzałością i po mistrzowsku stopniuje napięcie pomiędzy kolejnymi rozdziałami swej opowieści. A opowiada językiem na tyle przystępnym, by samo już oglądanie "Magnolii" było doświadczeniem niezwykle przyjemnym, i jednocześnie na tyle trudnym, by ani przez moment nie stracić naszej uwagi. Złożnona z czołówki światowych aktorów obsada, gra natomiast równo jak wiedeńska orkiestra, a gwiazdom pokroju Toma Cruise'a i Phillipa Seymoura Hoffmana nie ustępują też mniej znani artyści. Największą niespodzianką filmu jest zdecydowanie Jeremy Blackman w roli genialnego chłopca, przedmiotowo traktowanego przez swojego ojca.
Bohaterów "Magnolii" dzieli wszystko, od wieku przez wykształcenie aż do majątku, ale łączy poczucie życiowego niespełnienia. Każdy z nich próbuje zerwać z przeszłością, podczas, gdy ta ciągnie się za nimi niczym niepotrzebna część ciała. W tym świecie nawet największy cynik, niezależnie od tego jak grubą nosi maskę, skrywa pod nią olbrzymie pokłady emocji, które każą, a jednocześnie nie pozwalają mu żyć tak czy inaczej. I w momencie, gdy osiągają one apogeum i pod wpływem zmartwień, grzechów, zdrad i wzajemnej nienawiści wszystkich bohaterów filmowy świat urośnie do olbrzymich rozmiarów niczym balon, Anderson z hukiem spuszcza powietrze, a dosłownie z nieba spada kultowy już piękny, symboliczny finał. Na gruzach starego świata powstaje nowy, a bohaterowie pogodzeni z przeszłością dostrzegają przed sobą przyszłość, którą na swój sposób spróbują zbudować jak najlepiej. To wspaniały hołd dla wszystkich emocji i (nie tylko pozytywnych) uczuć, które targają nami i ratują jakiekolwiek resztki straconego przez wielu człowieczeństwa.
Niestety Andersona momentami zjadają jego własne ambicje. Tworząc prawdopodobnie najambitniejszy projekt w swojej karierze, po brzegi wypchał go różnymi symbolami i metaforami, ale w efekcie "Magnolia" zamiast nabrać wieloznaczności stała się niepotrzebnie bełkotliwa. Mimo to film zdaje się ważyć stosunkowo niewiele, tym bardziej, że twórca "Aż poleje się krew" nie ubiera go w ozdobne szaty filozoficznego traktatu, a patosu unika błyszczącym tu i tam wisielczym humorem. Koniec końców każdy powinien zobaczyć tą trzygodzinną przypowieść o (nie)zwykłych ludziach. Łatwo będzie odnaleźć cząstkę siebie.