Stary, niszczejący i brzydki lunapark prowadzony przez masę ekscentrycznych postaci: żywe trupy wyjęte żywcem z "Night of the Living Dead" (1968) George'a A. Romero, wampiry (Malatesta), karzełka imieniem Bobo i inne ekscentryczne postaci. Sceny gore, owszem, tanie, ale przyjemne - w stylu amatorskiego gore Herschella Gordona Lewisa czy Andy Milligana. Fajny post-hipisowski klimat a la "Messiah of Evil" (1973) i dużo psychodeliczno-onirycznego surrealizmu. W outtakes znalazły się sceny kanibalistyczne z udziałem zombies.
Ten film to po prostu bad acid trip na minimalnym budżecie i bez koherentnej fabuły. Ekscentryczny, odrealniony, dziwny, który śmiało można przyrównać np. do "Death Bed: The Bed That Eats" (1977) czy "Hausu" (1977). Pierwszy seans: 6 lipca 2010 roku, dzisiaj ponowny.
Nie mylić z proto-slasherem Leonarda Kirtmana "Carnival of Blood" z 1970 roku, gdyż ja nie omieszkałem się raz pomylić. :-)