W Stanach Zjednoczonych mijające lato należało bez wątpienia do dokumentalnego filmu Luca Jacqueta „Marsz pingwinów”. Ta niesamowita opowieść stała się najpopularniejszym francuskim filmem w USA, przynosząc twórcom prawie 80 milionów dolarów zysku. Film zajął drugie miejsce wśród najpopularniejszych dokumentów w historii kina w USA, po „Fahrenheit 9/11” Michaela Moore'a. „Marsz pingwinów”, który w Stanach zadebiutował w czerwcu tego roku, przyciągnął do kin znacznie więcej widzów, niż wielkie hollywoodzkie hity.
O filmie
Każdej zimy, po bezdrożach lodowej pustyni Antarktyki, najbardziej niegościnnego miejsca na ziemi, od tysięcy lat odbywa się ta sama wędrówka. Setki pingwinów cesarskich opuszczają bezpieczny, błękitny ocean i wspinają się po zmrożonym śniegu, by rozpocząć długą podróż do rejonów, w których nie ma śladów jakiegokolwiek życia. Ptaki maszerują gęsiego, oślepiane mroźnym wiatrem, lecz prowadzone przemożną potrzebą reprodukcji i przedłużenia gatunku. Prowadzone przez instynkt i przez Krzyż Południa, idą co roku w to samo miejsce, by po serii tańców godowych i delikatnych manewrów, przy dźwiękach ekstatycznych pieśni połączyć się w monogamiczne pary i zostać rodzicami. Dni są coraz krótsze, pogoda się pogarsza. Samice spełniają swój obowiązek: znoszą jajo. Wyczerpane głodem i zimnem, ruszają w długą drogę do morza pełnego ryb. Ich wędrówka to loteria, w której można wygrać lub przegrać życie. Jeśli nie uda im się bezpiecznie dotrzeć do oceanu i wrócić, unikając szeregu niebezpieczeństw, na czele z tym najgroźniejszym: bezwzględnym drapieżnikiem – lwem morskim, głodowa śmierć czeka także wyklute z jaja maleństwo. Samce pozostają na miejscu, ochraniając jajo własnym ciałem. W przerażająco niskich temperaturach one także mogą nie przetrwać. Po dwóch miesiącach skorupki jaj zaczynają pękać. Malcy, którzy wydostaną się na przerażająco biały świat, nie będą w stanie przeżyć bez karmienia. Jeśli matki spóźnią się choć o dzień, pingwiniątka zginą. W końcu samice docierają na miejsce, i role się odwracają. Teraz to one pozostają z maleństwami, gdy tymczasem samce, wyczerpane i głodne, wyruszają w podróż ku morzu, po pożywienie. Młode pingwiny, jeszcze niesamodzielne, ale wymykające się czasami spod kurateli matek, narażone są na atak drapieżnych petreli – ptaków czyhających na każdy nierozważny krok pingwinich maleństw. Kiedy wreszcie przyjdzie ocieplenie, matki ponownie będą musiały odbyć wielokilometrową podróż, chroniąc swoje potomstwo, zanim będzie ono w stanie samodzielnie rozpocząć dorosłe życie w pełnym pożywienia morzu.
Mówi reżyser:
Krok po kroku, w niewiarygodnie trudnych warunkach, pingwiny cesarskie regularnie odbywają długą podróż w lodowych labiryntach. Mimo że dookoła nie ma nic prócz śniegu i lodu, pingwiny cesarskie nie poddają się. W świecie, w którym nie są w stanie przetrwać żadne inne zwierzęta, wędrują na miejsce swoich romantycznych uniesień. W „Marszu pingwinów” opowiedziałem, wraz z moją ekipą, historię bodaj najbardziej niezwykłych istot na ziemi. Nakręciliśmy film o przeznaczeniu, pełen niezwykłych bohaterów, jednocześnie zabawnych i szaleńczo odważnych. Postanowiliśmy wydobyć spod lodu na światło dzienne historię, której nikt wcześniej nie opowiedział, choć aż się prosiło, by świat o niej usłyszał. Prawdziwą, a zarazem niezwykłą. Historię, która powtarza się każdej zimy od dziesiątek tysięcy lat. Nie było wcześniej ludzi, którzy by ją nam ujawnili, bo żaden człowiek nie odważył się osiedlić na Antarktyce. Pingwin cesarski po raz pierwszy zetknął się z człowiekiem niespełna sto lat temu, gdy ruszyły pierwsze wyprawy polarne. A dopiero w połowie lat 50. ubiegłego stulecia rozpoczęły się regularne badania tego niezwykłego gatunku. Pingwiny cesarskie zostały odkryte przez człowieka zbyt niedawno, byśmy dobrze poznali zwyczaje tych ptaków. Pozostają dla nas obce, a ich ścieżki rzadko krzyżują się ze ścieżkami człowieka w bezkresnych przestrzeniach Antarktyki. Wiedząc o tym wszystkim, chciałem opowiedzieć prawdziwą historię, zarówno poprzez obrazy pingwina cesarskiego, przemierzającego lodową pustynię, jak i poprzez słowa, uchylające rąbka tajemnicy życia tych niezwykłych zwierząt. Przyszedł wreszcie czas, by ta cesarska legenda ukazała się światu.
Między rzeczywistością a fantazją
Historia pingwina cesarskiego i jego zwyczajów jest jedną z najbardziej niezwykłych, jakie zdarzyło mi się poznać. Zawiera w sobie elementy miłości, dramatu, odwagi i przygody – a wszystko to w sercu Antarktyki, najbardziej odizolowanego i bezwzględnego regionu świata – mówi Luc Jaquet. Ten scenariusz powtarza się od tysięcy lat, ale dopiero na początku dwudziestego wieku został odkryty przez człowieka. To historia gatunku gotowego do największych poświęceń w imię miłości. Luty jest miesiącem, kiedy w Antarktyce morska pokrywa lodowa topi się i morze staje się w pełni dostępne. Całe stada pingwinów pływają w błękitnej wodzie, rozświetlonej promieniami słońca, a także światłem odbijającym się od wielkich gór lodowych. Dla pingwinów cesarskich jest to ich naturalne królestwo, pełne kalmarów i ryb. Opuszczają bezpieczne schronienie w marcu i niczym torpedy wyskakują na brzeg, pokryty lodem aż po horyzont. Wkrótce na skraju białej pustyni pingwiny zbijają się w niewielkie grupy i rozpoczynają, krok za krokiem, marsz w głąb lądu, niczym pielgrzymi podążający do jakiegoś świętego miejsca. Początkowo pomarańczowe czubki ich łebków pulsują fluorescencyjnie w szarym świecie, ale wkrótce i one pokrywają się nie topniejącym śniegiem. Tymczasem wokół Antarktydy ocean zaczyna zamarzać... Karawana ptaków porusza się w niesamowitej ciszy. Żadne inne stworzenie nie byłoby w stanie wytrzymać takich warunków. Pingwiny cesarskie podążają ku swemu przeznaczeniu, mając zakodowane, że przed nimi tygodnie rytuałów godowych, a potem miesiące spędzone na wychowaniu potomstwa. Lato trwa tu ledwie kwartał; pingwiny będą musiały zmierzyć się z niewyobrażalnymi trudnościami. Ich wędrówka ciągnie się miesiąc – zanim wreszcie, pokonując liczne niebezpieczeństwa, znajdą miejsce, w którym będzie mogło spełnić się ich przeznaczenie. Rozpoczyna się okres godów, śpiewów i zaczepek... Na dobre i na złe Okres godowy trwa kilka tygodni. Samice starannie wybierają partnerów; toczą nawet między sobą zaczepne walki. Ptaki wabią się wzajemnie tańcem i śpiewem. Dopiero kiedy między samcem i samicą dochodzi do ustalenia wzajemnego kodu dźwiękowego, rozpoczyna się przygotowanie do złożenia jaj. Po połączeniu się par, kilka niewielkich grupek maszeruje w kierunku horyzontu. To samice, które nie znalazły partnerów w tym sezonie, teraz więc będą starały się jak najszybciej dotrzeć do morza, żeby nie zamarznąć z głodu.
Niezwykła, zdumiewająca walka
W maju noce trwają już czternaście godzin. Sił dodaje młodej pingwiniej parze miłość i świeży śnieg. Pozbawione dostępu do jedzenia ptaki korzystają z rezerw energetycznych, zgromadzonych jeszcze w grudniu. Pod koniec maja samica jest szczuplejsza o jedną trzecią. W tym czasie składa swe jedyne jajo. To moment krytyczny: jeśli jajo wytoczy się na lód, zamarznie w ciągu kilku sekund. Samica stara się więc, by jajo wylądowało na jej stopach i natychmiast wtoczyło się do „kieszeni inkubacyjnej”, umieszczonej pod brzuchem. Samiec traci mniej wagi niż jego partnerka, więc szybko przejmuje opiekę nad przyszłym owocem ich związku. Bierze na swe barki niezwykłe zadanie, wymagające odwagi i sporego samozaparcia: przez następnych sześćdziesiąt kilka dni będzie wysiadywał jajo, bez jedzenia, niemal bez ruchu, w starciu z jednymi z najgorszych warunków pogodowych na ziemi. Jego jedynym pocieszeniem jest fakt, że tysiące pobratymców będzie robiło to samo. Nim jednak do tego dojdzie, przyszłych rodziców czeka pierwsze wyzwanie, i to zaledwie dzień po złożeniu jaja: muszą przetoczyć jajo spod brzucha samicy pod brzuch samca. Jajko jest delikatne – żadne z rodziców nie może zawieść, bo inaczej wszystko skończy się tragedią. Samica szybkim ruchem wypycha jajko spod siebie na lód; samiec w tym momencie musi błyskawicznie, a zarazem delikatnie, wtoczyć je pod siebie. Wszystko musi być wykonane szybko i precyzyjnie, inaczej jajo zamarznie. Dziesiątki zamarzniętych jaj na obrzeżach kolonii świadczą o tym, jak ekstremalnie trudne jest to zadanie, i jakiej wymaga harmonii między przyszłymi rodzicami. Teraz samica może wyruszyć z powrotem nad morze. Jest zdecydowanie słabsza, niż czterdzieści dni wcześniej, kiedy rozpoczynała swą podróż. Musi jak najszybciej dotrzeć do wody, by znów się pożywić. Zanim wyruszy, upewnia się, że ona, jej partner i ich maleństwo będą w stanie rozpoznać się po ponad dwumiesięcznej rozłące. By przekazać sobie właściwy sygnał, przyszli rodzice śpiewają ostatni raz miłosną pieśń. I znów będzie to długi, trudny i niebezpieczny marsz…
Burza śnieżna? Mówiłeś: burza śnieżna?
Samców w tym czasie czeka istny horror. Nie jadły już od dwóch miesięcy, a miną jeszcze kolejne dwa, zanim będą w stanie dotrzeć do posiłku. Spędzają ten czas poruszając się najdelikatniej jak potrafią, z jajem pod brzuchem, by zbić się w gromadę i przekazywać sobie wzajemnie ciepło. A przeciwników mają wymagających. Słabe słońce świeci ledwie dwie godziny dziennie, temperatura nigdy nie wznosi się powyżej –57 stopni. Mimo ochrony z piór, również wiatr przeszywa pingwiny do żywego. Na Antarktyce wiatry wieją z głębi lądu – kiedy docierają do wybrzeża, potrafią wiać z prędkością od 162 do 241 km/h. Wiatry te wzniecają śnieżne zamiecie, które w ciągu kilku zaledwie sekund mogą spowodować całkowite oślepienie. Pingwiny, mimo ich olbrzymiej liczby, przestają być widoczne już z odległości dwóch metrów. By przetrwać burzę śnieżną, zbijają się w ciasną grupę, która żyje własnym życiem. Pingwiny nieustannie się przegrupowują, by te, które znajdują się na skraju, jak najkrócej były narażone na ataki śnieżycy. Potrafią to wykonać niczym baletmistrze – i to bez zdolności płynnego poruszania się, z cennym jajem pod opieką!
Podróż do krańca piekieł
Samice wędrują przez mrok, w poszukiwaniu morza. Nie mają łatwego zadania – brzeg na Antarktyce nigdy nie jest wyraźnie zaznaczony. Co gorsza, przy nieustannie wiejącym wietrze, nie ma możliwości odnalezienia tej samej ścieżki. Wiat wieje z taką siłą, że tworzą się nowe, lodowate przełęcze. Jednak największym niebezpieczeństwem są cienkie lodowe powłoki, które załamują się pod najmniejszym ciężarem. Dlatego samica, jeśli tylko wyczuje niebezpieczeństwo, zatrzymuje się i najdelikatniej jak potrafi bada, czy może zrobić następny krok. Za nią podążają kolejne samice. Nie wszystkie wyczerpane matki przetrwają marsz przez burzę i lodowe pułapki. Zresztą nawet, gdy już dotrą na brzeg upragnionego morza, i tu czeka na nie śmiertelne niebezpieczeństwo – lew morski, także marzący o posiłku. Kiedy osiągną w końcu ocean, samice cesarskie potrzebują kilku tygodni, by nabrać sił. Pozostaną tu do momentu, aż odpowiednio przytyją i zgromadzą w żołądku dużą ilość pokarmu. Dopiero wtedy wyruszą w podróż powrotną, by odnaleźć i nakarmić swoje młode.
Na granicy wytrzymałości
Samce wciąż trwają na stanowisku, poszcząc i utrzymując jajo pod brzuchem. Wykazują się przy tym niezwykłą wytrzymałością, znosząc zawieje i wiatry, które mogą spowodować obniżenie temperatury nawet do -101°C. W połowie czerwca post samca trwa już 120 dni, a mimo to wykazuje on zdolność do utrzymywania jaja w stałej inkubacji w temperaturze 35 stopni przez 64 dni. W końcu pisklę gotowe jest do wyklucia. Narażone na wiatr i chłód maleństwo już w chwili narodzin jest bardzo głodne. Jego ojciec może zapewnić mu zapasy energetyczne zaledwie przez kilka dni. W tym czasie musi pojawić się matka. Jeśli nie wróci, ojciec porzuci pisklaka, zanim sam przekroczy granicę wyczerpania i głodu, uniemożliwiającą mu powrót do morza i do pożywienia. Kiedy samica w końcu dociera do stada, bez trudu odnajduje swojego partnera dzięki sygnałowi, ustalonemu przed odejściem. Karmi maleństwo jedzeniem, które przeniosła w żołądku w czasie swej podróży. Gdy młode już się nasyci, ojciec przekazuje je matce do ogrzania. Znów wszystko odbywa się delikatnie i błyskawicznie – najmniejsza zwłoka naraziłaby pisklę, podobnie jak wcześniej jajo, na zamarznięcie na kamień.
Rodzinne obowiązki
Uwolniony od obowiązków samiec może wreszcie zająć się sobą. Ostatnie cztery miesiące spowodowały utratę od 12 do 17 kilo wagi. Nim jednak głodny ojciec wyruszy w podróż ku morzu, czeka go jeszcze jedno zadanie: musi nauczyć dziecko swojego sygnału. Inaczej nie będzie w stanie go odnaleźć wśród innych pisklaków, kiedy matki zostawią swoje młode, by szukać pożywienia. Pisklę jest w stanie przyjąć pokarm tylko od własnych rodziców. Podróż samca ku morzu wydaje się nie mieć końca. Ojcowie narażeni są na te same niebezpieczeństwa, co ich partnerki. Jeśli pogoda się nie poprawi choć odrobinę, wielu z nich zginie, tym bardziej, że są bardziej niż matki wyczerpani długim postem. To tłumaczy, dlaczego w populacji pingwinów liczba samic jest znacznie większa niż samców. Kiedy samiec powraca (a nie ma go około 20 dni), przychodzi kolej na samice, by wyruszyć po pożywienie. Nowo wyklute pisklęta przebywają w tym czasie w czymś w rodzaju przedszkola. Zgromadzone w jednym miejscu, starają się przekazać sobie nawzajem ciepło. Ten stan będzie trwał do momentu, aż pisklęta podrosną na tyle, by samodzielnie starać się o pożywienie. Wcześniej matka i ojciec na przemian wyruszają nad morze, by zaspokoić głód, swój i dziecka. Pierwsze poważne ocieplenie następuje w połowie grudnia. Pisklęta są już na tyle duże, że mogą samodzielnie odbywać coraz dłuższe wędrówki. Do rodziców wracają tylko po to, żeby uzyskać pokarm. Maluchy są nieustannie obserwowane przez olbrzymie petrole. Te ptaki polują tylko na żywe pisklęta, choć mają swobodny dostęp do zamarzniętych trucheł. Jednak zamarznięte ciałka są twarde jak kamień i nie mają żadnej wartości odżywczej dla ptasich drapieżników. W ciągu trzech zaledwie tygodni pisklęta rosną, osiągając wagę od 10 do 12 kilo. Są w stanie samodzielnie nurkować i zdobywać pokarm. Ale własną wędrówkę rozpoczną dopiero cztery lata później. Luty. Okres lata i odpoczynku. W marcu cały cykl rozpocznie się od nowa...
Przygody operatorów
W ekipie, która przeżyła tę fascynującą przygodę, znalazło się dwóch operatorów: Jerome Maison, na co dzień marynarz, ale też doświadczony biolog morski, specjalizujący się w morzach południowych, i Laurent Chalet, operator zarówno dokumentów, jak i filmów fabularnych. Przez rok odcięci od świata, musieli nauczyć się wzajemnego zaufania i zgodności we współpracy. Jerome Maison: Luc Jacquet zaproponował mi ten projekt w momencie, gdy podjąłem akurat decyzję, że na jakiś czas rzucam wszelkie podróże. Zaczęliśmy rozmawiać o nakręceniu klasycznego dokumentu. Nie wiem, który z nas wpadł na pomysł filmu z rozwiniętą narracją. I nagle złapaliśmy się na tym, że nie rozmawiamy już o samych ptakach, tylko o charakterach, jakie reprezentują. Laurent Chalet: W listopadzie 2002 roku wszystko nabrało ogromnego przyspieszenia. Cykl życia pingwinów był dla nas najważniejszy i nagle zorientowaliśmy się, że jeśli chcemy zacząć w terminie, zostały nam niecałe dwa miesiące na przygotowania. Jerome Maison: Musieliśmy oswoić się z myślą, że cały rok spędzimy kompletnie odcięci od świata... Laurent Chalet: Wszystko toczyło się tak szybko, że kwestia przygotowania psychicznego zeszła na dalszy plan. Im mniej mieliśmy czasu, tym mniej wątpliwości. Nie zastanawialiśmy się nad tym, w co się pakujemy. Musieliśmy opanować wszystko od strony logistycznej. Czekał nas rok bez dostępu do cywilizowanego świata, w ekstremalnie trudnych warunkach. Jedną z trudniejszych kwestii był wybór takiego sprzętu, który bez trudu przetrwa w minus 40 stopniach Celsjusza, a który jednocześnie będzie niezwykle łatwo naprawić. Zestaw kamer został specjalnie dla nas przygotowany w Grenoble. Testowaliśmy nasz sprzęt (i nasze organizmy) w Institut Français Polaire Paul Émile Victor, przygotowującym wszystkie francuskie wyprawy polarne. A kiedy dotarliśmy już na miejsce, dość szybko wypracowaliśmy metodę pracy, opartą na solidarności i entuzjazmie. Przekonaliśmy się, że najłatwiej jest działać zespołowo. Nasz dzień wyglądał następująco: wstawaliśmy około 5:30. Półtorej godziny zabierało nam przygotowanie sprzętu, przede wszystkim sprawdzenie kamer (nie było mowy, by robić to na zewnątrz). Wreszcie wyruszaliśmy na miejsce zdjęć – każdy z nas dźwigał po 70 kilo niezbędnych rzeczy. Rezygnowaliśmy ze zdjęć tylko w dwóch przypadkach: kiedy uniemożliwiała nam to pogoda, lub gdy kończyła nam się taśma, przewidziana na dany dzień. Jerome Maison: Może to zabrzmi dziwnie, ale sami byliśmy zdumieni, jak łatwo przystosowaliśmy się do pogody. Temperatura minus 20°C wydawała nam się niemal letnia. Dopiero po zmroku zimno trochę dawało w kość... Laurent Chalet: Prawdziwe trudności kryły się gdzie indziej. Nie rejestrowaliśmy samych tylko zachowań zwierząt, założyliśmy sobie także pewną fabułę. Dlatego wraz z upływem tygodni musieliśmy pamiętać, które pingwiny filmowaliśmy w jaki sposób. Nie mieliśmy możliwości obejrzenia materiału (wywołanie negatywu było możliwe dopiero we Francji), dlatego polegaliśmy wyłącznie na notatkach Luca. A pod sam koniec naszym jedynym problemem było to, czy nasi „aktorzy” zechcą z nami współpracować, czy też nie... Jerome Maison: Zdolność adaptacyjna jest absolutnie niezbędna przy takim zadaniu. Musieliśmy wprowadzać nieustanne modyfikacje w naszym planie, w zależności od pogody i zachowania zwierząt. Przy wietrze wiejącym z prędkością ponad 150 km/h musieliśmy wymyślać coraz to nowe sposoby, by kamera pozostawała stabilna. A po sześciu godzinach takiej pracy nawet w normalnych warunkach (czyli przy minus 20 stopniach), potrzebowaliśmy odpoczynku bardziej, niż nasz sprzęt. Inna sprawa, że kręcąc 200 sekwencji, prawdziwe trudności mieliśmy tylko z jedną: chodziło o moment przetaczania jaja. Przy ponad siedmiu tysiącach pingwinów na planie musieliśmy się mocno nagimnastykować, żeby nie przeszkodzić żadnemu z nich w tym niezwykle intymnym momencie. Laurent Chalet: Musieliśmy opanować zdolność przystosowania się do sytuacji. Kiedy chcieliśmy sfilmować świeżo wyklute pingwinki, zbudowaliśmy rodzaj skutera, który bezgłośnie poruszał się po lodzie. Naszym celem była realizacja ujęcia jak najmniejszym kosztem zwierząt. Nawet jeśli oznaczało to czołganie się po lodzie i utratę dużej ilości kalorii. Jerome Maison: Również sceny morskie były wyjątkowo trudne, ale świetnie sfilmował je Patrick Marchand. Obserwacja tych zwierząt w ich naturalnym, wodnym środowisku, kiedy już zobaczyliśmy na własne oczy, przez co musiały wcześniej przejść, była czystą radością dla oka. Laurent Chalet: Musisz dobrze znać zwierzęta, które filmujesz, żeby w pełni przewidzieć ich reakcje; potrzebujesz mnóstwa cierpliwości, by zobaczyć, jak wszystko się rozwinie; wreszcie niezbędna jest też odrobina szczęścia. Dzięki pomocy naukowców z laboratorium ornitologicznego w stacji badawczej Dumont d’Urville wiedzieliśmy, gdzie pingwiny się zgromadzą, ale nie mieliśmy pojęcia, kiedy to nastąpi. Brak tej informacji powodował, że musieliśmy być nieustannie gotowi – takie wydarzenie odbywa się raz na rok. Mieliśmy olbrzymie szczęście – „na planie” zjawiło się około 1200 ptaków, co jest niezwykłą rzadkością. Zwykle zbiera się ich około 500.
Głosy prasy:
Filmy dokumentalne to zaskakujący przebój tego lata, ale żaden z nich nie osiągnął takich wyżyn, jak „Marsz pingwinów” Luca Jacqueta. To wspaniały portret pingwinów cesarskich z Antarktyki. Peter Trawers, „Rolling Stone” Zachwycające doświadczenie dla całej rodziny! Desson Thomson, „Washington Post” Delikatny film o początkach życia. Ten film bawi nas tworzeniem, a nie niszczeniem. Richard Schickel, „Time Magazine” Ta wspaniała podróż Jacqueta przez morderczy cykl życia i miłości pingwinów cesarskich to pełen pasji i empatii film, jeden z najlepszych w historii tego gatunku. Andrew Sarris, “New York Observer”: Przepięknie nakręcony film. Ella Taylor, “L.A.Weekly” Abstrahując od tego, jak zespół Jacqueta podołał zebraniu tej niekończącej się serii niesamowitych ujęć, zostajesz pozostawiony z przeświadczeniem, że bycie pingwinem nie jest łatwe. Glenn Whipp, „Los Angeles Daily News” Stoiccy bohaterowie i bohaterki Luca Jacqueta z „Marszu pingwinów” porywają widza. Kirk Honeycutt, „Hollywood Reporter” „Marsz pingwinów” działa na widza prostą, ale silną historią niesamowitej determinacji, chęci przetrwania i poświęcenia. Claudia Puig, „USA Today” Niemożliwym jest patrzenie na pingwiny cesarskie Luca Jacqueta bez odczuwania odrobiny antropomorficznego porozumienia. Stephen Holden, „New York Times” Jacquet zrobił film, który przedstawia taką intymność, o której zwykło się sądzić, że jest nie do sfilmowania. John Anderson, „Newsday”
Pobierz aplikację Filmwebu!
Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.