W polskim kinie dzieje się nie najgorzej. Wprawdzie najbardziej są reklamowane te wszystkie
niewydarzone komedie i pseudohollywoodzkie sensacje, ale przecież regularnie powstają
także filmy wartościowe, dające do myślenia, nie obrażające inteligencji i zmysłu estetycznego
bardziej wymagającej widowni. Do takich właśnie filmów z powodzeniem można zaliczyć
"Miłość. Film Sławomira Fabickiego", którego przydługi i pretensjonalny tytuł to jeden z
naprawdę niewielu możliwych zarzutów pod adresem reżysera.
Prosta historia została opowiedziana sprawnie, w dobrym – jak na dramat – tempie, a przy tym
bez uproszczeń i banałów. Oto prezydent miasta (wzorowany na autentycznej postaci) "co na
miłość chorą zapadł". Miłość do podwładnej, której małżonek powiązany jest z ratuszem
biznesowo. Z tego względu początkowo mąż toleruje flirt żony z szefem, dostrzegając w tym
wymierne korzyści. Gdy jednak będąca w zaawansowanej ciąży kobieta zostaje zgwałcona
przez swego adoratora, trauma boleśnie uderza w całą trójkę.
Łatwo byłoby pokazać prezydenta – gwałciciela jako brutalnego prostaka, jego ofiarę jako
skrzywdzoną niewinność, a cynicznego męża – biznesmena jako niemal współwinnego.
Takiej logice filmowych stereotypów rzeżyser przeciwstawia jednak znacznie ciekawszą logikę
życiowego doświadczenia, gdzie najróżniejsze odcienie szarości występują przecież dużo
częściej niż czysta czerń i biel. W rezultacie prezydent grany przez Adama Woronowicza nie ma
nic wspólnego z jakimś prostackim macho w rodzaju Andrzeja Leppera. Filmowy prezydent
jest na co dzień uporzejmy, życzliwy i wszystko wskazuje na to, że jego czyn był wynikiem jakiejś
chwilowej niepoczytalności, w rodzaju sławetnej przed laty "pomroczności jasnej".
Z kolei mąż zgwałconej, Tomek, paradoksalnie budzi mniej sympatii niż sprawca.
Odreagowuje swój gniew na żonie, ma do niej spóźnione pretensje o flirtowanie, bije kierowcę
prezydenta.. Chce też wymierzyć sprawiedliowść sprawcy, ale w chwili konfrontacji nie pogardzi
finansową rekompensatą. Łatwiej taką postać zrozumieć niż polubić. Trzeba przyznać, że
Marcin Dorociński, czołowy twardziej polskiego kina ostatnich lat, bardzo dobrze poradził sobie
z nietypową dla niego rolą człowieka chwiejnego, niezdecydowanego. Natomiast niewiele
dobrego da się powiedzieć o jego filmowej żonie Marii, granej przez Julię Kijowską.
Wcześniej widziałem ją tylko w niewielkiej rólce policjantki w "Drogówce" Smarzowskiego.
Tutaj do zagrania miała dużo więcej i nie wyszło to na dobre ani dla niej, ani dla filmu. Przede
wszystkim Kijowska mogłaby rywalizować z Romą Gąsiorowską o tytuł zawodowej aktorki z
najgorszą dykcją. O ile jednak Gąsiorowska etatowo gra idiotki, których dziwny akcent i
wymowa nie rażą, to Kijowska w roli eleganckiej urzędniczki nie powinna sprawiać wrażenia
osoby, której ambicją jest mówienie bez poruszania ustami. Zwłaszcza na tle znakomitych
technicznie kolegów z planu.
Zapraszam do odwiedzenia mego bloga: http://nowerekomendacje.blogspot.com/