Oczekiwania związane z tą produkcją były naprawdę spore, gdyż Mortal Kombat to marka legendarna, zwłaszcza dla pokolenia osób urodzonych w latach 80'. Niestety, rzeczywistość okazała się nie mieć litości, odnosząc niebudzące wątpliwości zwycięstwo w starciu z nadziejami ("Flawless victory"). Pomijając żenujący scenariusz, to, co przede wszystkim położyło ten film, to tragikomiczna gra aktorska. Bardziej drewniana od osławionego Rasiaka na boisku. Czegoś tak beznadziejnego w wykonaniu aktorów nie widziałem już dawno - Johnny Cage "grał" jakby połknął kij od miotły, Shang-Tsung miał minę jakby musiał do toalety, ale i tak serca widzów skradł przede wszystkim Raiden - japoński dziadek z pokrywką od garnka na głowie i świecącymi ślepiami. Himalaje kiczu i bezguścia. Wystarczy sobie porównać świetną rolę Christophera Lamberta jako Raidena w Mortalu z 1995 r. z tym czymś i nie trzeba nic więcej dodawać. Film z 1995 r. nie był idealny, ale i tak zjada tę współczesną parodię na śniadanie (swoją drogą gdzie się podział genialny soundtrack?!). Plusy? Chyba tylko bardzo dobra rola Kano, niezły wątek Sub-Zero. To wszystko. Szkoda czasu na to badziewie.