Może to dziwne (a może nie ze względu na to, że uwielbiam Gary'ego, a to druga moja ulubiona rola tego aktora), ale po tym filmie doszłam do wniosku, że prędzej jestem w stanie wyobrazić sobie Mrocznego Rycerza bez Betmana, niż Mrocznego Rycerze bez Jima Gordona. Jak się okazało, że tylko postrzelili Gordona, to poczułam wielką ulgę. Już się bałam, że go zabili i to na początku filmu. Nawet jak Batman upozorował swoją śmierć nie czułam przerażenia czy nawet smutku, jak przy postrzeleniu Jima. W poprzedniej części ucieszyłam się, że Jim nie zginał naprawdę, tylko było to sfingowane. Tylko do dziś nie wiem jak to zrobił tak, że gość, który sprawdzał mu puls, go nie wyczuł.