Zamknięte w hollywoodzkiej schematyczności zakończenie pozostawia pewien niedosyt. Nagle, pełnokrwisty dramat bohaterów zmiękczony zostaje potrzebą odkupienia, wybaczenia. Najpierw monolog Abry działa niczym mało subtelny cios łopatą, następnie kontrontracja Cala z ojcem pozbawia, długo budowaną dramaturgię siły. W tych ostatnich minutach zabrakło jakiegoś niepokoju, smutku; negatywne emocje rozchodzą się po kościach, by za bardzo niepokoić masowej widowni. Szkoda, w efekcie jeden z lepiej rozpisanych dramatów Kazana - pochodna biblijnej przypowieści o Kainie i Ablu, opowieść o palącej potrzebie rodzicielskiej akceptacji i zgubnej sile braterskiej rywalizacji - przegrywa z konfromizmem swych czasów.
Dziś największą atrakcją jego filmu jest nietuzinkowy debiut Jamesa Deana - swobodnego jeźdźca lat 50-tych. Jego Cal to uosobienie młodzieńczego buntu i cierpienia, swego rodzaju zapowiedź eksplozji talentu, która nastąpi jeszcze tego samego roku w "Buntowniku bez powodu".
W swym najeździe na masową widownię, pełen zapału i nienawiści do tego żałosnego motłochu, ponad którym niewątpliwie się unosisz, zapomniałeś o okrutniej partykule 'nie' przed 'niepokoić'. Co więcej, później 'konformizm' (mniemam, iż tym słowem chciałeś się z nami podzielić) zastąpiłeś 'konfromizmem' (jeśli takie były Twoje pierwotne intencje to zwracam honor). Poza drobnymi i nic nie znaczącymi pomyłkami, podziwiam wielkość formy w jakiej dzielisz się z nami swym eksperckim stanowiskiem, nawet jeśli moje jest zgoła odmienne. Pozdrawiam.
Uczułem wieczystą sromotę, zaprawdę. Jestem w pełni świadom, iż błędy innych nie usprawiedliwiają własnych, lecz mimo to czuję się zobligowanym do powiedzenia: 'ale do stu piorunów, wypowiedź mojego poprzednika, ona to dopiero niczego nie wniosła (z całym szacunkiem)!'.