Ten film długo tkwił na liście moich zaległości. Ja sobie dorastałam, zdążyłam przeczytać ksiażkę i
się nią na swój spodób zachwycić, a film w moich wyobrażeniach urósł do rangi arcydzieła.
Rozczarowałam się. W porównaniu z książką film spłyca wszystko - bohaterów, ich wzajemne
relacje, dialogi, pobudki, jakimi się kierują, większość scen.
Tak to na ogół bywa z adaptacjami wielkiej literatury. Trzeba wziąć poprawkę na to, że "słowo czytane" bardziej pobudza wyobraźnię a w filmie jesteśmy skazani na wrażliwość scenarzysty, reżysera, aktorów, scenografa itd. aż do inspicjenta i... sekretarki planu. Najlepiej próbować traktować film jako coś innego niż pierwowzór literacki.
Bywa też odwrotnie: najpierw obejrzałem "Hamleta" Oliviera a potem przeczytałem oryginał; trudno było, ale uznałem, że Olivier niezbyt pasował do roli - po przeczytaniu uznałem, że tę postać powinien grać jakiś bardziej neurasteniczny aktor (szkoda, że przed laty nie widziałem teatralnej kreacji Olbrychskiego - on chyba pasował).
Mam to samo, 150 zbliżen na twarz Jamesa Deana nie wynagradza mi braku Li, Samuela i niesamowitego portretu socjopatki jaką była cathy. Rozumiem, że ciężko zmieścić całą historie w 2 godzinnym filmie, ok. Ale ten fragment, mógł pokazać o wiele rzetelniej. Wszystkie relacje i zmiany zachodzące w bohaterach (nie pojmuje, co reżyser zrobił np. z Abry) zostały tak spłycone że dziwie się że imć John Ernst zaakceptował tą ekranizacje.