Od kiedy uważniej przyglądam się niekomercyjnym produkcjom angielskim, czuję, że coś niepokojącego promieniuje z ekranu. Klimat społeczny jaki jest przedstawiany w tego typu filmach przytłacza. Bo zazwyczaj oglądamy perypetie bohaterów wywodzących się z nizin społecznych, którzy nie potrafią wydostać się poza świat zdominowany przez negatywne aspekty życia. Nie zobaczymy tu przepychu na miarę Buckingham, bogactwa spod znaku City czy nowoczesności w stylu Dockland'ów. Jest brudno i smutno, betonowo i szaro. Tak jak u nas, tylko chyba bardziej niebezpiecznie i pesymistycznie. Z "Nil by mouth" jest tak samo. Akcja toczy się w brudnych blokowiskach południowych przedmieść Londynu, w królestwie prawdziwych cockney'ów, gdzie alkohol, przemoc i narkotyki przeplatają się z pragnieniem akceptacji, przyjaźni czy miłości. I to być może, ta namiastka ludzkich uczuć powoduje, że życie tam może toczyć się od lat i mimo wszystko trwa w swojej dziwacznej formie. Myślę, że dodatkowego wymiaru realności tej historii nadaje osoba twórcy filmu - G. Oldmana. Po prawdzie on właśnie wychował się w takiej dzielnicy i co więcej w takiej rodzinie. Na ile rola zagrana przez Raya Winstone'a odpowiadała postaci ojca Oldmana nie wiem i to pozostaje jego tajemnicą. Ale nie jest tajemnicą, że G. Oldman nie darzył swojego ojca szacunkiem i to właśnie jemu na zasadzie memento zadedykował to przygnębiające i raczej mało optymistyczne dzieło.