seans z dziećmi, w kinku, na częściowym spanku, rybi, drętwy i dodupi, przykry (zwłaszcza w kontekście niedawnego pławienia się w bajorku nowohoryzontowych wspaniałości), z zamkniętymi oczami (mojemi), rolicznymi pytaniami (jeich) oraz jednym odwiecznym pytaniem (też mojem) gniewnie rzuconym w stronę stwórcy, kosmicznego architekta intergalaktycznej wsiechrzeczy:
dlaczego ucho nie ma powieki?
a po seansie, w dodatku pod żabką, a więc tradycyjnie, kłótnia! ale taka na fest. przez duże ku, przez duże chu i przez duże pe. znaczy poważna. taka na klątwy, ju-ony, bardziej niż słowa. jedno: - żebyś się nie osrał! drugie: - żebyś się nie zakochał!
(i wszystko mówiąca uwaga miejscowego żula, który akurat przelewał się obok, niczym komentarz antycznego chóru, pozwalająca ujrzeć całość zdarzeń na tej kulce w ich właściwym wymiarze, w jej właściwej perspektywie, miejscowy żul: - bombka jak ch*j!).
re:a.sumując: bogowie może nie obdarowali mnie nausznymi powiekami, ale wciąż są dla mnie łaskawi..
ano, z góry przepraszam za to ogłoszenie duszpasterskie, ale tak właśnie było;) w ogóle, skoro już przy ogłoszeniach duszpasterskich jesteśmy, postuluję traktowanie pozaekranowej przestrzeni filmowej na równi z tą ekranową - nieraz przychodzi z pomocą, zwłaszcza w przypadku niezbyt zajmujących filmów.. idąc tym tropem film w kinie zaczyna się nie tyle z chwilą wjechania czołówki filmowej, ile - z chwilą kiedy opuszczasz mieszkanie:)