Chyba trafna to zasada, że jak któraś część z serii filmu nagle opuszcza Ziemię i trafia do kosmosu to... trafia ją szlag.
Sztandarowym przykładem są 2. NIEŚMIERTELNY, 2. czy 10. PIĄTEK 13go.
Tak też jest z CLOVERFIELD.
Choć oczywiście jest to nadal o niebo lepszy film niż owe przykłady to niestety jest on najsłabszy z bardzo obiecującego cyklu.
Wielka to szkoda, szczególnie po wielkim apetycie jaki zrobiła świetna część II.
Tutaj świetne jest... pierwsze 30min.
Super sceny ze ŚCIANAMI i RĘKOMA, kilka fajnych gagów serwuje Chris O'Dowd (choć przyznam, że cały czas czekałem by przy którejś z awarii zapytał "Have you tried turning it off and on again" ;)) po czym... zaczyna się "2film" - sztampowy "kosmohollywood" gdzie wszyscy biegają po bazie kosmicznej naprawiając nie wiadomo co nie wiadomo jak, oczywiście po kolei umierając (żaden to spoiler w horrorze), "ostatnia dziewczyna" choć potargana emocjami i płacząca przez większość filmu pod koniec twardnieje szybciej niż jajko we wrzątku, zaś klimat i logika ulatniają się szybciej niż para z czajnika.
W skrócie - NIE ZABIERAJCIE NAM DOBRYCH FILMÓW DO KOSMOSU. TAM CZEKA NA NIE TYLKO ŚMIERĆ.