Al Pacino wielkim aktorem jest - fakt, który nie podlega dyskusji. Wielokrotnie pokazywał, że jego osoba potrafi zmienić, wydawałoby się, pospolite i szeregowe filmidło w wyjątkowej klasy widowisko (np. Glengarry Glen Ross, Zapach kobiety, czy Ludzie miasta). Tym razem jednak nie okazał się być przysłowiowym "koniem pociągowym". Choć i tak jego rola należy do nielicznych pozytywów "Podwójnej gry", to całość kłuje w oczy niekonsekwencją oraz chaosem. Ani to film dla fanów sportu, ani tym bardziej dla sympatyków dramatów - futbol amerykański pełni rolę nikomu niepotrzebnego i wciśniętego na siłę zapychacza fabuły, a dramat ludzki, tamże przedstawiony, jest miałki i niestarannie poprowadzony przez scenariusz. Gra aktorska (poza wspomnianą rolą Ala) powiela wyżej wymienione błędy reżyserskie - z całym szacunkiem dla zdolności aktorskich McConaughey'a i Russo, lecz całkowicie wtopili się w nijakość scenariusza. Film ten obejrzeć można, ale jeśli poszukuje się wyjątkowych doznań i wrażeń, to kinematografia oferuje znacznie, znacznie, ZNACZNIE BARDZIEJ ambitne produkcje.
Też zupełnie zapomniałem. Oglądałem ten film w 2006 roku i wtedy oceniłem na 4 gwiazdki. Dzisiaj dałbym o trzy więcej: Al Pacino naprawdę świetnie zagrał faceta żyjącego na krawędzi, mającego nałóg we krwi. Dobrze pokazana psychika ludzi, którzy tak naprawdę nie potrafią się zmienić, a jedynie, jak to stwierdza w pewnym momencie postać grana przez Ruso, starają się jak nadłużej utrzymać się na torach. Ten film ma drugie dno i to mi się podoba.