Zaskakujące, zdumiewające i lekko szokujące jest, że Roland Joffe, facet, który rozpoczął kinową karierę od "Pól śmierci" i "Misji" przez kolejnych z górą dwadzieścia lat nie nakręcił niczego godnego szczególnej uwagi. Ale mniejsza z tym.
Pacyfistyczne "Pola śmierci" rozprawiają się dotkliwie z amerykańskim zaanagażowaniem w Azji Płd.-Wsch. i z rządami Czerwonych Khmerów.
Osią fabuły jest przyjaźń amerykańskiego korespondenta, Sydneya Schanberga i jego kambodżańskiego przewodnika, Ditha Prana. Wraz z nadejściem rewolucji i przejęciem władzy przez Czerwonych Khmerów muszą oni opuścić kraj. Pranowi jednak nie udaje się to...
Do Schanberga mam ambiwalentny stosunek: z jednej strony wierzę w jego przyjaźń do Prana, z drugiej nie mogłem się przez cały seans oprzeć wrażeniu, że to zwykły karierowicz, gotów dla gorącego newsa z "pierwszej ręki" poświęcić nawet przyjaźń z Pranem. Może mi się tylko wydaje, ale mojej sympatii ów pan nie zyskał.
W tej sytuacji centralnym bohaterem filmu staje się dla mnie Dith Pran. Pierwsza część filmu, świadomie chaotyczna, jest bardzo dobra, ale dopiero druga, przedstawiająca wojenną odyseję Prana i jego rozpaczliwą walkę o przeżycie, ukazuje z całą mocą dokonane przez wojnę spustoszenie, anarchię i rozkład państwa, wszechobecną atmosferę terroru i strachu, a scena na ryżowym polu może śmiało konkurować z pamiętnymi masakrami z "Plutonu" czy "Idź i patrz".
Dość melodramatyczyny finał z "Imagine" Lennona na pierwszym planie wcale nie osłabia, a wręcz przeciwnie: dodatkowo wzmacnia siłę przekazu całości.
Wielkie, poruszające kino.