To ma być sztuka? Ponad godzina pokazywania zboczeń i ohydnych, chorych zachowań. Zero jakiegokolwiek
sensu. Rozwalił mnie na końcu filmu "reżyser" opowiadający o różnych scenach zawartych w tym "dziele". Ja
bym na miejscu tego gościa się nie przyznawał.
Gwoli ścisłości dodam, że jestem entuzjastą filmów popieprzonych.
A mi się podobał, choć nie nazwałbym się entuzjastą filmów popieprzonych. Zresztą kto to określa? Cały film to jedna wielka kampowa kpina i nie ma co brać go na poważnie, choć z brakiem sensu bym dyskutował. W sumie seans z Watersem dobrze pokazuje, że mimo całej swojej "niegrzecznej" otoczki, kino jest dziś o wiele bardziej zachowawcze niż w czasach dogasających zgliszczy kontrkultury. Wstawka od reżysera na końcu była wręcz obłędna - ten gość wygląda jak jakiś wampir-fetyszysta wyrwany z narkotycznego Berlina lat dwudziestych, co świetnie kontrastuje z tym spokojnym, wyluzowanym głosem. No czegoś takiego jak różowe flamingi to nigdy wcześniej nie widziałem i już chyba nie zobaczę.