Tym razem mamy porwanie pewnego profesora i przemianę ludzi w zombie za pomocą elektryczności. Nasze "żywe trupy" nie jedzą ludzkiego mięsa, tylko napadają w lajkrach (czy innych rajtuzach) na jubilera. Ale spokojna głowa, santo porachuje im kości.
Z tego co wiem jest to trzeci film z udziałem Santo. W porównaniu z dwoma pierwszymi, będącymi koprodukcjami meksykańsko-kubańskimi w reżyserii Joselito Rodrígueza, wypada on znacznie lepiej. Po pierwsze budżet był niewątpliwie większy. Po drugie za kamerą stanął nowy reżyser, Benito Alazraki. Pan ten jako taki warsztat/talent musiał posiadać, w końcu jego debiut "Korzenie" był nominowany do Złotej Palmy i nawet grano u nas swego czasu kinach. No i zarówno budżet, jak i zmianę reżysera widać gołym okiem. Film jest o niebo lepszy technicznie - "wygląda" znacznie ładniej, zdjęcia są całkiem dobre, muzyka jest całkiem niezła. Miejscami siada udźwiękowienie, ale może to kwestia mojej kopii. Obsada jest oczywiście nie najwyższych lotów, ale uczy/oczy nie bolały. Fabuła równie skretyniała, jak w przypadku poprzednich filmów, tyle, że pojawiają się tu pewne akcenty charakterystyczne dla kina grozy (zombie, laboratorium szalonego naukowca). Benito Alazraki spisał się dobrze, bowiem do z założenia campowej produkcji przemycił sporą dawkę stylu. Czarno białe zdjęcia są naprawdę ładne, miejscami oko przykuwała nawet gra światła i cienia charakterystyczna dla filmów noir. Zwłaszcza podobały mi się sceny jazdy samochodem. Mimo tych wszystkich zalet i postępu, w stosunku do poprzednich filmów z Santo, jest to tylko średnie meksykańskie kino klasy b, w którym na próżno szukać grozy czy suspensu. Można obejrzeć, ale tylko jeśli lubi się takie klimaty.