Im więcej oglądam filmów Brunona Mattei, tym bardziej mi się podobają. Ciekawe, czy to ja zacząłem jego styl trawić, czy po prostu jego horrory z lat 80-tych (od których zaczynałem, bo w końcu z nich jest ten reżyser najbardziej znany) są kiepskie. Nigdy nie byłem fanem westernów, ale film mi się całkiem podobał. Generalnie jest to opowieść o córce wodza jakiegoś tam plemienia Indian, które zostaje wycięte w pień przez południowców (nie dogadali się w interesach). Dziewczyna ucieka, spotyka blądą twarz, która jej pomaga (i z którą później ma oczywiście romans) i razem zaczynają walczyć z tą złą jednostką południowców. Zabijania i skalpowania jest tu dużo, nawet jedna scena jest tu równie ostra, co finał "Salo" Pasoliniego. Oczywiście nie obyło się tu bez typowych włoskich głupot. Na wyróżnienie zasługuje scena, w której główna bohaterka strzela w południowców z łuku strzałami podrasowanymi laskami TNT. Ach, te włoskie kino...