Siódma część serii to już kompletnie niestrawne, amatorskie popłuczyny. Całość przywodzi na myśl porno, z którego ktoś powycinał sceny penetracji i zastąpił je utworami country. O co konkretnie chodziło twórcom, naprawdę ciężko odgadnąć. Co więcej, "New Moon Rising" horrorem jest jedynie z nazwy, bo i clou programu, czyli wilkołaki, pojawiają się tutaj przede wszystkim w retrospekcjach, na które składają się sceny wycięte z poprzednich trzech odsłon cyklu. Reżyseria w tym przypadku praktycznie nie istnieje - wystarczy rzucić okiem na sceny dialogowe, by pojąć, że pan, który stał za kamerą nie miał bladego pojęcia o zasadach, jakimi rządzi się materia filmowa. Pożal się Boże, aktorstwo - szkoda marnotrawić słowa na tą bandę niewydarzeńców, wyciągniętych prosto z jakiegoś zaszczanego baru dla rednecków na Południu. Mówiąc krócej, bez owijania w bawełnę: nie ma na czym oka zawiesić, każdy najdrobniejszy aspekt tego dziwadła, które jakiś ślepy idiota zdecydował się wypuścić na video, jest zwyczajnie tragiczny. Uważaj więc, drogi widzu, bo kiedy już przestaniesz przecierać oczy ze zdziwienia, ogarnie cię napad senności, który porównać można jedynie z seansem "Moulin Rouge".