Tytułowe szkarłatne godło odwagi to nic innego, jak rana odniesiona na wojnie. Rzecz mało przyjemna, choć dla niektórych wręcz pożądana. Zwłaszcza w oczach młodego żołnierza Fleminga, który sekundy przed starciem ucieka gdzie pieprz rośnie. Gdy już opada pył i zgiełk walki okazuje się, że sytuacja Jankesów wcale nie była tak opłakana. Mało tego - wygrali bitwę odnosząc niewielkie straty. Fleming zaczyna błądzić między rannymi, szuka wymówek w obawie przed konfrontacją z kolegami. Czasu nie będzie miał dużo, jako że jeszcze wiele bitew do końca tej wojny.
Trudno ocenić film po tym, jak wycięto z niego 67 minut materiału. Ucierpiała na tym dramaturgia, wiarygodność i rozwój postaci. Niektóre sceny są niezamierzenie komiczne. Dodany narrator jest napuszony, patetyczny. Jedyną pozytywną rzeczą związaną z owym cięciem jest fakt, iż po "Szkarłatnym godle" Huston dodawał do każdego kolejnego kontraktu żądanie otrzymania taśmy z wersją reżyserską filmu. W razie gdyby producentom znowu zachciał się "ulepszać" jego pracę.
Jeśli chodzi o wady rzeczywiste, przyczepiłbym się do gry aktorskiej. Wiele postaci sztucznie recytuje swoje kwestie co może być powodem do śmiechu czy też zażenowania. Z drugiej strony, wielu z nich było jeszcze amatorami u początku swej kariery lub z samymi epizodami na koncie. Huston nawet szukał aktorów po okolicznych barach by zyskać odpowiednio zmęczone i wyprane z życia twarze. Postaci w filmie wyglądają autentycznie i przekonująco. Ale brzmią już trochę gorzej.
Szkoda, bo mogłaby z tego wyjść dobra opowieść o tchórzostwie i odwadze, konfrontacji młodego człowieka z własnym sumieniem, zmierzeniu się z lękami i powinnościami wobec towarzyszy broni.
Po zmontowaniu swojej wersji "Szkarłatnego godła", reżyser określił je mianem swego najlepszego filmu. Coś musiało być na rzeczy, skoro pominął "Sokoła maltańskiego", "Skarb Sierra Madre" i "Asfaltową dżunglę". Ale tego już nigdy się nie dowiemy.