Yasujirô Ozu w początkowej fazie twórczości wydaje się zapatrzony w amerykańskich filmowców. Jego społeczne obserwacje i wymóg stonowanej gry, często miesza się w "Tokijskim chórze" z najczystszym slapstickiem. Słomkowy kapelusz Tokihiko Okady to mały ukłon w stronę Harloda Loyda, zaś scena zajęć szkolnych otwierająca film i późniejszy odbiór wypłaty, okazują się najprawdziwszą farsą. Uśmiech nie przeszkadza reżyserowi w poruszaniu trudnych tematów. Co najlepsze, są one wciąż aktualne, nie tylko w współczesnej Japonii, ale również na polskim podwórku.
Tokio jawi się jako kraina biednych z własnego wyboru. Wiele osób jest bowiem zbyt dumne, by przyjąć pracę poniżej swoich kwalifikacji. Główny bohater po utracie zatrudnienia powoli godzi się ze swoją sytuacją i uczy, że żadna praca nie hańbi, a najgorsza jest bezczynność. Pokazuje także, że honorem nie jest wcale ukrywanie problemów, a odwaga by o nich mówić. W "Tokijski chórze" dopatruję się inspiracji dla "Tokijskiej sonaty" Kurosawy. Oba filmy mocno zarysowują co oznacza dla mężczyzny z Japonii utrata pozycji w rodzinie. Naraża go ona na olbrzymią pogardę bliskich, bo system wyznaczył mu określoną rolę i nawet ukochani nie potrafią zakwestionować tradycji. Ozu woli jednak by bohater postępował w zgodzie z własnymi przekonaniami, niż obojętnie przechodził obok niesprawiedliwości, w celu utrzymania statusu społecznego.
Mądre, ponadczasowe kino. Przejawów taniego moralizatorstwa dopatruję się jedynie w przekonaniu, iż słodycze mogą zabić dziecko (już drugi raz widzę taki motyw u tego reżysera). Reszta pozostawia w stanie głębokiej refleksji.