Tak, to obraz w duchu niezależności. Kino drogi, już z samej konstrukcji stanowi półprodukt takiego klimatu, w "Transamerica" podkreślany wyskokami Toby'ego i mocno nieformalnymi, bezwstydnymi rozmowami dwójki głównych bohaterów. Tak, po części to ten styl bycia, przesterowany amerykańskością, natomiast z ekranu bije coś jeszcze: ekshibicjonizm.
Bohaterowie, często nawet bez pytania, zwierzają się ledwo poznanym ludziom ze swoich problemów z narkotykami, alkoholem, prostytucją, biedą, napastowaniem seksualnym; opisują dolegliwości (nadmierna diureza, hormony). To wszystko powinno zalatywać wykalkulowaniem i sztucznością, ale otwartość aktorów w kierunku widza łagodzi wszelkie związane z tym zadry. Przynajmniej ja kupuję tę ich kompensację, mimo że cała rodzinka zachowywała się jak mocno nawiedzona.
Najsłabszy moment to impreza transów w Teksasie...w tamtym momencie poczułem mocne zgrzyty, w momencie przymierzania sukienki przez Toby'ego film jechał po bandzie. Na szczęście ruszyliśmy dalej, próbując odzyskać fason - zupełnie jak Bree, walcząca o godność i porządek w swojej rzeczywistości. Wątek autostpowicza: pełny zew włóczęgostwa, a więc słodko-gorzki.
Film oceniam na mocne 7.5 i polecam każdemu z otwartym umysłem i ciekawością tego, co czasem trudno zrozumieć. Zachwyty nad rolą Bree całkowicie uzasadnione. Bałem się, że skończy na nerwowym skrzeczeniu w swoim widocznym często dyskomforcie, na szczęście w toku akcji ukazuje się komplementarnie zbudowana rolę.
Nawiasem mówiąc, "Transamerica" to bardzo przewrotny tytuł, bo kolejne stany witają nas nie tylko krajobrazem, ale różnicą w mentalności mieszkańców, stanowiąc ciekawy przekrój.