To ledwie drugi niemy film jaki w życiu obejrzałem w całości. Pierwszym był „Nosferatu: Symfonia Grozy” i tamten podobał mi się jednak ciut bardziej. Sama historia bardziej mi się podobała i sama kreacja „czarnego charakteru” (o ile można nazwać takim tytułowego Upiora) bardziej zapadła mi w pamięć.
Nie zmienia to faktu, że Upiór w Operze to dzieło kultowe nawet pomimo tego, że do kina niemego trochę mi nie po drodze. A najbardziej temu kultowi przysłużył się Lon Chaney ze swoją niesamowitą kreacją Upiora. Nie dziwi mnie, że wszyscy wokół trąbią, że moment zdjęcia maski z twarzy Upiora przez Christine to już od dawna scena legendarna. Nawet pomimo niemal stu lat na karku, ta scena nawet i dziś wywołuje niemałe wrażenie. Prawdę mówiąc czegoś takiego nie czułem przez cały seans Nosferatu i nie sądziłem, że tak stary film będzie w stanie coś takiego osiągnąć i tak mnie zaskoczyć.
Z drugiej strony choć film wydaje się całkiem wierną adaptacją książki, to jednak pierwowzór trochę inaczej opisał postępowania i rozterki Christine aniżeli przedstawiono to w tym filmie. Trochę utracono ten bijący z powieści Gastona Leroux smutek nie tylko Upiora, ale też właśnie Christine, która potrafiła mu współczuć.
Poza tym nie jestem też fanem humorystycznych wstawek, których w tym filmie się nieco znalazło.
Mimo to, rozumiem dlaczego film uznaje się za jeden z najlepszych filmów grozy tamtych lat.
Moja ocena: 7/10