Allen chyba popełnił błąd proponując rolę Cristiny akurat Scarlett Johansson. Kiedy jak kiedy, ale tym razem twarz nie wystarczyła. Trzonem dla filmu, w którym nie znajdziemy wybuchów i legendarnych dla kinematografii kwestii aktorów, powinna być ich gra. Niestety, ten czteroczęściowy trzon największą gęstość uzyskuje dopiero w połowie konstrukcji. Sądzę, że Bardem równie dobrze mógł mówić do ściany, co i tak nie zrobiłoby większej różnicy dla filmu, w którym Johansson została wyprzedzona co najmniej o klasę przez Rebeccę Hall i o dwie przez Penelopę Cruz, która poza rolą stereotypowej "szarpniętej" Hiszpanki, przydałaby się reżyserowi jeszcze w dwóch egzemplarzach.
I tak odklejając się już od Johansson... Uważam, że film, oprócz prezentacji dysonansu między kobietami, przedstawia również różnicę między typami mężczyzn. Rzecz o Dougu i Juanie Antonio. Pierwszy z nich to typowy pragmatyk chcący żyć... powiedzmy: standardowo, natomiast malarz (jak to malarz, geniuszu!) imponuje kobietom nie pieniędzmi i tą tak bardzo nie lubianą przeze mnie "stabilizacją", lecz tym jak mówi do nich i o nich. W tenże sposób potrafi sprawić, że w Vicky wtłoczone zostanie minimum liberalizmu, a Cristina przestanie lubić otwartość.
Wiadomo, sztuka wygrywa ZAWSZE...
Eeeee... Właśnie Scarlett jest tam świetna. I nie ma "twarzy", która by wystarczyła, tak można o Audrey Hepburn pisać. Scarlett nadrabia seksowną fryzurą, ustami, figurą i głosem. Jest świetną aktorką i ponoć również bardzo inteligentną osobą. Nie wyobrażam sobie Cristiny granej przez kogoś innego - właśnie Scarlett pokazała jej niedojrzałość, naiwność, spontaniczność, ufne oddanie. Najbardziej lubię tę scenę, gdy niesie oliwkę, żeby zrobić masaż Bardemowi. Zresztą, myślę że w Vicky Cristina kobiety widzą i doceniają więcej komizmu.