Tak miałkiego i totalnie nijakiego filmu o niczym to ja nie widziałem od dawna. Przebija 99 % gniotów, które miałem okazję obejrzeć, a nie było ich mało.
Fabuła zaczyna się absurdalnym założeniem, że inwazja w Normandii się nie udała, po czym Niemcy wylądowali na Wyspach. Ta, ciekawe czym, i dlaczego wyparowała cała angielska armia, nie wspominając już o amerykańskiej i radzieckiej? Ale żeby było śmieszniej, to akcja toczy się w sennej wiosce, gdzie są cztery kobity (gruba, stara, zimna i nijaka), bo ich faceci zwiali do lasu i się bawią w wojnę. Pan kapitan od Niemców ma szukać jakiegoś artefaktu, znajduje go, po czym pół roku to ukrywa przed swoimi ludźmi, których zamknął przed światem, każąc odśnieżać i karmić koniec, pokazując angielskiej kobiecie, zimnej jak lód i sztywnej jak kij od szczotki. Oczywiście, musiał wkroczyć romansik, traumy wojenne i podział na ''dobry'' Wehrmacht i ''złe'' SS.
Nie brakuje też angielskich ''partyzantów'' (którzy w takiej sytuacji nie mieliby szansy na istnienie), wielkim problemem staje się zdechła koza, czy zabity koń, a cały film polega na nostalgicznych ujęciach gapienia się w ścianę głównej bohaterki przy dźwiękach skrzypiec. Mam też wrażenie, że film spełnia jakąś onanistyczną wizję reżysera co do okupacji jego domu przez Niemców - skoro tak mu się podoba taka wizja, to ja zapraszam do muzeum w Auschwitz-Birkenau.
Zaiste, dobrze zagospodarowałem te 1,5 godziny... Niech mi ktoś powie, o czym ten film był...