Gang motocyklowy pada ofiarą klątwy, która przemienia jego członków w wilkołaki.
Biker-movie i horror o lykantropach w jednym? Brzmi zachęcająco. Niestety, "Werewolves on Wheels" z obietnicy złożonej w tytule wywiązuje się tylko w nieznacznym stopniu. Jak można było przewidzieć, film jest kiczowaty i skrajnie niemądry, na nieszczęście jednak, nakręcony został w tonacji serio. Tym samym, potencjał tkwiący w campowym charakterze przedsięwzięcia, został w dużej mierze zaprzepaszczony. Tytułowe bestie w pełnej krasie objawiają się dopiero na sam koniec, przez większość czasu akcja skupia się na filozoficznych dociekaniach bandy przygłupich brodaczy, którzy zgubili się na pustyni. Przez cały seans mamy w porywach ze trzy fajne, zapadające w pamięć sceny (w tym psychodeliczną sekwencję z tańczącą nago biker-girl podczas czarnej mszy). Dorzućmy do tego kilka ciekawych zabiegów formalnych, niezłą muzykę, garść popisów kaskaderskich, charakteryzację a la Lon Chaney jr., masę dłużyzn i kiepskie aktorstwo, a otrzymamy pełen obraz tego, czym jest obraz Michela Levesque. Jeszcze jednym zapomnianym okazem grindhouse'owej rozrywki z przełomu lat 60. i 70.