PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=502282}

Wybuchowa para

Knight and Day
6,2 72 198
ocen
6,2 10 1 72198
4,7 11
ocen krytyków
Wybuchowa para
powrót do forum filmu Wybuchowa para

“Knight and day” jako “Wybuchowa para” – z pozoru dziwaczne tłumaczenie mogące wejść z impetem w poczet tłumaczeń polskich, ale tym razem nie zamierzam się czepiać. Ha! Gra słów jest nie do przełożenia (chyba, że ktoś ma pomysł, zapraszam do podzielenia się w komentarzach), a wybrany przez dystrybutora tytuł całkiem nieźle koresponduje z treścią filmu. Sam wybrałbym może coś w stylu “(Jak) Ogień z wodą”, żeby jeszcze bardziej podkreślić różnice między głównymi bohaterami.

A są nimi Roy Miller (Tom Cruise) i June Havens (Cameron Diaz). On jest typową postacią “tomkruzową”, czyli agentem specjalnym, szarmanckim wojownikiem i ultra-skutecznym zabijaką. Ona jest przypadkowo poznaną turystką, którą Miller chce wykorzystać do swoich celów, ale rzecz jasna byłoby to za proste, więc pojawia się między nimi ciekawość, nić porozumienia, a potem nawet coś więcej. Dodatkowo jego poszukują wszyscy źli i dobrzy tego świata, bo (podobno) zdradził i jest bardzo niebezpieczny. W grze o życie pojawia się też genialny naukowiec-introwertyk i technologia mogąca zmienić (ziew) oblicze świata jaki znamy.

Tak, wiem co myślicie, schemat na schemacie schematem pogania. Kalka goni kalkę. Cóż, macie rację. Nie ma tu w zasadzie ani jednej sceny, która by mogła zaskoczyć. Nawet zwroty akcji są boleśnie przewidywalne. Mało tego, widać, że Tom Cruise miał wpływ na scenariusz, bo są tu wszystkie jego typowe zagrywki znane między innymi z serii “Mission:Impossible”. Podziwiać możemy więc Roya Millera, jak bardzo szybko biega po mieście, jak bardzo celnie strzela do wrogów, jak bardzo łatwo wychodzi z kłopotów, jak celnie strzela, jak bardzo szybko biega po dachach, jak bardzo szybko jeździ na motocyklu (a inni go gonią i strzelają) itp. itd.

Mimo braku oryginalności, film ogląda się przyjemnie. Cruise wypada dużo lepiej niż w serii z Jackiem Reacherem, a Cameron Diaz dotrzymuje kroku. Między aktorami zdecydowanie czuć chemię (niewielka niespodzianka, już w “Vanilla Sky” iskrzyło). Walory rozrywkowe są jak najbardziej obecne. Twórcy nie traktują swojej produkcji na serio i często mrugają do widza okiem, sugerując, że chodzi głównie o dobrą zabawę. I zabawnie jest, czasem nawet bardzo, a Roy Miller zaskakuje, bo w pewnym momencie niejako wbrew oczywistościom scenariusza, prawie mnie przekonał, że może jednak jest tym wariatem, o którym mówią władze.

“Knight and day” jest czystą rozrywką i jako taka sprawdza się dobrze. James Mangold (twórca późniejszego, doskonałego “Logana”) wyreżyserował przyjemny umilacz czasu, który można oglądać jednym okiem, drugim robić coś innego i nadal dobrze się bawić. Na majowy, deszczowy wieczór z temperaturą poniżej 10 stopni na zewnątrz będzie jak znalazł.

http://zabimokiem.pl/typowy-film-z-tomem-wersja-light/

SithFrog

Niezła uwaga o tytule. Wiem, że "poczet tłumaczeń polskich" (świetna nazwa, btw) ma swoje grzechy, ale często wynikają one z tego, co obserwujemy w tym przypadku: tytuł jest ciężko przetłumaczalną grą słów, a tłumaczenie dosłowne zupełnie nie oddawałoby jego sensu, więc się szuka czegoś po polsku, co by pasowało. Nie jestem przy tym zwolenniczką pozostawiania tytułów oryginalnych - przy angielskich sobie oczywiście będziemy dawać radę, chociaż utrudniamy w ten sposób zakup biletów i wybór filmu tym, którzy tego języka nie znają, a są tacy. Jednak weźmy pod uwagę pierwszy lepszy tytuł francuski (poza czymś prostym w stylu Amelii) na przykład "Bienvenue chez les Ch'tis" i się wtedy optyka zmienia, i ciężko utrzymać argumenty "po co zmieniać tytuł, skoro jest oryginalny". Może "Wybuchowa para" brzmi nieco zbyt banalnie, ale skoro mamy do czynienia z komedią sensacyjną, to można na to przymknąć oko. Proponowany ogień z wodą byłby jak najbardziej w porządku (ba, można nawet z przymrużeniem dać "Agent i woda" lub "Jak agent z wodą", zakładając, że nieco podobne brzmienie słów "agent" i "ogień" byłoby słyszalne).
Przepraszam, że piszę tyle o tytule, ale tyle razy to było wałkowane na forach i tyle razy wszyscy narzekają na polskie tytuły, że miło w końcu i dla odmiany przeczytać pochwałę dla dystrybutora.

ocenił(a) film na 6
By_the_Bay

Bo ja czepiam się tytułów tylko kiedy istnieje lepsza polska wersja, albo kiedy wypaczają sens tytułu oryginalnego, a są łatwo przetłumaczalne. Już nie będę przywoływał ponadczasowych wirujących seksów czy innych szklanych pułapek, ale takie "Reality bites" było u nas... "Orbitowaniem bez cukru"? Co to w ogóle znaczy? Reklama gumy? A z nowszych na przykład "The Big Sick" to po polsku "I tak cię kocham"...

SithFrog

Jasne, że nasi spece od polskich tytułów mają (i wciąż popełniają) swoje "arcydzieła" sztuki tytularskiej, jak wspomniane. W Twojej wypowiedzi zauważyłam po prostu słuszne spostrzeżenie, że w tym tytule jest nieprzetłumaczalna gra słów, więc nie ma co się czepiać. Co było miłą odmianą po kolejnym "jaki debil tłumaczy tytuły", które się chyba i na tym forum pojawiło.
Dla równowagi trzeba by było chyba zrobić zestawienie "dobrych" polskich tytułów ;)
Ps. Z tym orbitowaniem to mi się jakiś konkurs radiowy kojarzy. Niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę.

ocenił(a) film na 6
By_the_Bay

O tak, pomysł super, czasem polskie niedosłowne tłumaczenie jest tak samo dobre albo i lepsze niż oryginał.

Chociaż nie mogę przeżyć do dziś, że nikt się nie zdecydował iść na całość i "Dr Strange" nie został "Doktorem Dziwago". Postawiłbym pomnik dystrybutorowi gdyby to zrobili ;)

SithFrog

Ha ha ha :) Doktor Dziwago - pięknie :) Na forach królowałaby polaryzacja jak się patrzy: hejt lub ślepe uwielbienie (z mną w tej drugiej grupie).
Moim ulubionym polskim tytułem jest znane i oklepane "Między słowami". Nie tylko dlatego, że ładniej brzmi od "Stracone (zaginione) w przekładzie", lecz także - jak dla mnie - zwyczajnie dużo lepiej oddaje sens filmu. Ostatnio oglądałam go ponownie i nie wiem, kto co miałby tam tracić w tłumaczeniu/przekładzie, przecież para głównych bohaterów rozmawia ze sobą w swoim ojczystym języku. Tak, są za granicą, w obcym, niezrozumiałym dla nich kraju, ale sedno filmu dotyczy ich relacji ze sobą, a nie z otoczeniem. Za to wielu rzeczy o sobie oni nie mówią, nie artykułują, pozostawiają niedopowiedziane zarówno dla siebie, jak i dla widza (co jej powiedział na ucho?!), dzięki czemu wierzymy w ich więź mimo, iż nikt jej nie nazwał i nie opisał wprost (czyli pojawiła się ona "między słowami").
Lubię też grę słów w Kac Vegas, jest bardzo dobra (mamy i tytułowego kaca, i miejsce jego wystąpienia, a przy tym to bardzo, bardzo dobrze brzmi) - oczywiście w odniesieniu do jedynki, bo Kac Vegas w Bangkoku to już koszmarek. Szklana pułapka też byłaby ok, gdyby dotyczyła tylko jedynki - ot tytuł nawiązujący nie bezpośrednio do oryginalnego tytułu, ale do treści filmu. Nie jakiś szczególny, ale przynajmniej wiadomo, skąd się biorący.
Ale przepraszam za odbieganie od tematu głównego wątku :)

ocenił(a) film na 6
By_the_Bay

Tak, "Między słowami" jest lepsze niż oryginał. "Szklana pułapka" to taki młotek na tłumacza, ale z drugiej strony czym jest "die hard"? Jakby to przenieść na nasze? "Trudny do ubicia"? "Niełatwo go zabić"? Też niespecjalnie się nadaje na dosłowne tłumaczenie. Zresztą tak jak "Brudne tańczenie", ale tu wystarczyło pokusić się o "Taniec zmysłów" czy inne takie.

"Kac Vegas" było naprawdę dobre, ale w przypadku ewentualnych sequeli taka twórczość jest zawsze rosyjską ruletką.

Czasem ludzie śmieją się z "Młodych gniewnych" ("Dangerous minds"), ale ja lubię to tłumaczenie, bo lepiej brzmi niż "Niebezpieczne umysły", a także dobrze oddaje ducha filmu.

Natomiast jakąś złotą malinę powinien dostać gość od "Jutro będzie futro" ("Hot Tub Time Machine").

SithFrog

O, "Młodzi gniewni" to faktycznie dobry przykład. Gdy oglądałam film za ledwo dorośniętego do nastoletniości łebka, to z polskiego tytułu od razu mi się kojarzyło, że będą w filmie młodzi ludzie i będą z nimi jakieś problemy - i to się sprawdziło. Dlatego gdy zobaczyłam w soundtracku "Dangerous minds" i sobie przetłumaczyłam słowo po słowie, to mi dziwnie brzmiało. Owszem, łączyło się z treścią filmu, ale nie chwytało tak, jak nasz tytuł.
W polskim tytule "Dirty dancing" niepotrzebnie odwołano się bezpośrednio do seksu. Taniec to erotyka i subtelne, zmysłowe nawiązania do miłości cielesnej, a nie że po prostu seks, jak obuchem strzelił. Zupełnie jakby się ktoś bał użyć słowa "taniec" (może się dystrybutor obawiał, że na film o tańcu w tamtych czasach nikt nie pójdzie) i wolał skojarzenia z pornosem - wszystko, tylko nie tańczenie.
"Jutro będzie futro" należy niestety do tych rymowanych tytułów, które miały chyba za zadanie przyciągnąć widza "zgrabnym" brzmieniem, niezależnie od sensu. Na ten moment akurat żaden przykład podobnego "dzieła" nie przychodzi mi do głowy, ale co jakiś czas się takie trafiają i niestety rzadko są udane.
Z dobrych tytułów przyszedł mi do głowy także nieco rymowany, ale nie będący wymysłem naszych dystrybutorów, ale podtytułem oryginalnego (lub hasłem reklamowym z oryginalnego plakatu) "Najpierw strzelaj potem zwiedzaj". Oczywiście na forum jest zjechany z góry na dół, bo "jak można było tak przetłumaczyć In Bruges! Co oni angielskiego nie znają?!", ale według mnie ten tytuł lepiej oddaje charakter filmu - od razu widać, że mamy do czynienia filmem kryminalnym ale też z elementami komediowymi. "W Brugii" brzmi raczej jak obyczajówka o kobiecie, która po rozwodzie/stracie pracy/ załamaniu nerwowym wyprowadza się z NY i osadza w Brugii, gdzie liczy na spokojne życie w otoczeniu zabytków i europejskiej kultury, a zderza się z obcą mentalnością i innymi przejściowymi problemami, aż w końcu spotyka miłość (coś w stylu "Pod słońcem Toskanii"). Według mnie, nieprzypadkowo oryginał wspomożono tym podtytułem/hasłem.
W ogóle wydaje mi się, że w krytykowaniu "tłumaczeń" tytułów zbyt rzadko opinia publiczna zwraca uwagę na jakość oryginału. Weźmy taką "Królewnę Śnieżkę", której się oczywiście dostało, że "jak to tak? Mirror mirror to nie królewna Śnieżka, czy oni się uczyli angielskiego?!". No nie jest to królewna Śnieżka, ale skoro film jest kolejną interpretacją baśni o królewnie Śnieżce, to dlaczego go tak nie nazwać? Przynajmniej od razu wiadomo, z czym mamy do czynienia. Polskie "Lustereczko, lustereczko" (a dosłownie właściwie "Lustro, lustro") byłoby mniej oczywiste, bo u nas ten cytat występuje przede wszystkim w wersji "Lustereczko, powiedz przecie". I gdyby oryginał nazwano po prostu "Królewna Śnieżka" to by też mu niczego nie odjęło.
Ja najbardziej nie lubię tytułów "pomiędzy": angielski oryginał z polskim podtytułem. Lub też nazwa/imię/inne pojedyncze słowo, które mogłoby pozostać w oryginale + kropka i zdanie po polsku. Albo coś po polsku i reszta oryginalnego. Tak jest np. w "Motyl. Still Alice", jakby już nie można było zatytułować w całości po polsku "To wciąż Alice" odwołując się do przemiany, jaką przechodzi mentalnie osoba chora na Alzheimera, która fizycznie pozostaje przecież wciąż tą samą osobą. Lub pozostawić po prostu w oryginale, to nie jest tytuł trudny do wymówienia nawet przez osobę nieznającą angielskiego.

ocenił(a) film na 6
By_the_Bay

Jesteś tam jeszcze? Przepraszam za 2-miesięczny poślizg, ale... no cóż. Za dużo spraw mi się na raz zwaliło na głowę (życie :P), ale o dyskusji cały czas pamiętam.

"wolał skojarzenia z pornosem - wszystko, tylko nie tańczenie"

Smutne, ale podejrzewam, że ktoś podszedł właśnie tak łopatologicznie. Sex sells. Zresztą, wtedy pewnie ni było rozbudowanego przemysłu tłumaczy, dystrybutorów itp. tylko ktoś wymyślał jak leci. A przecież "Taniec zmysłów" byłby całkiem w porządku. Albo nawet trochę zabawny, ale nadal: Niegrzeczny taniec, Niesforny taniec zmysłów. Nie jestem specem, ale coś by się dało ogarnąć bez wirowania i seksów, jednocześnie bez odrzucania publiki.


Co do "In Bruges" - nie zgadzam się i będę kruszył kopię do upadłego. Po pierwsze: bo mimo wszystko oryginalny tytuł brzmiał "W Brugii". Po drugie: ominąłem to małe arcydzieło kiedy było w kinach, bo nie siedziałem jeszcze głęboko w temacie filmowym, a po usłyszeniu tytułu byłem pewien, że to jakaś kretyńska komedia. "Najpierw strzelaj potem zwiedzaj" można usprawiedliwiać takimi argumentami jak te, których używasz, ale zauważ: mówisz z pozycji osoby, która obejrzała film. A ja z pozycji gościa co spojrzał na plakat, na tytuł i odpuścił sobie seans.


Z "Królewną Śnieżką" ciężko mi ocenić, bo nie widziałem. To klasyczna ekranizacja czy nowa interpretacja? Bo jak nowe podejście do tematu (jak w "Maleficent") to wolałbym wspomniane przez Ciebie "Lustereczko powiedz przecie..". Lepiej korespondowałoby z "Mirror mirror" i jednocześnie pokazuje, że to jest niby to samo to nie tak samo ;)

W międzyczasie proste do przetłumaczenia The Farewell jest u nas Kłamstewkiem. Niby nawiązuje do fabuły, ale po pierwsze: może by tak uszanować intencje reżyserki, która chciała Pożegnanie? Po drugie: w filmie jest kłamstwo, ale z uwagi na ciężar gatunkowy nie użyłbym zdrobnienia.

"Ja najbardziej nie lubię tytułów "pomiędzy": angielski oryginał z polskim podtytułem."

O tak, to jest najgorsze co może być.

Ostatnio robiłem sobie jeszcze powtórkę z zamierzchłej przeszłości i obejrzałem "Uczniowską balangę" czyli "Dazed and confused". W filmie owszem, jest balanga, ale zupełnie nie o nią w nim chodzi.

Pozdrawiam ;)

SithFrog

Hej, jestem, jestem. Wprawdzie przyszło mi do głowy, że pewnie nie zgadzasz się ze mną w temacie „In Bruges” i pozwoliłeś sobie z tego powodu mnie zignorować… ;) Ale gdy zobaczyłam ostatnio w programie „Żywioł. Deepwater Horizon” to obiecałam sobie, że jeśli wrócimy do rozmowy, to wrzucę to po stronie minusów.

Przy okazji, mam nadzieję, że w życiu wszystko ok.

Też się zgadzam, że nawet w tamtych czasach dałoby się czymśkolwiek mądrym i nie wiem, czemu podany przez Ciebie „Taniec zmysłów” miał być gorszy i mniej narzucający się od wirującego wiadomo czego.

No „In Bruges” to moja porażka w dyskusji... Ale poważnie, gdy bez obejrzenia filmu zobaczyłeś „In Bruges” nie widziałeś oczami wyobraźni jakiejś Amerykanki w średnim wieku, dochodzącej do siebie po ciężkim rozwodzie z mężem-szują (który odszedł do młodej, seksownej modliszki), rozkwitającej na nowo po bliskim obcowaniu z wysoką kulturą i równie kulturalnym, przystojnym, wolnym i nieinteresującym się w ogóle młodszymi pięknościami, a tylko i wyłącznie średnio atrakcyjnymi niedojdami zza oceanu, Europejczykiem? ;)

„Królewny Śnieżki” w tej wersji także nie widziałam, wiec oceniam wyłącznie tytuł i po tytule. Jeśli nie jest to nawiązanie typu „komedia romantyczna o współczesnej królewnie Śnieżce na Manhattanie” (a nie jest), to nie przeszkadzałoby mi nazwanie tak oryginału. W tym argumencie chodziło mi to, że to nie jest jakieś wielkie przewinienie, że dano tytuł baśni, a nie dokładne „Mirror mirror” (to raczej było czepienie się czepiających, niż samego tytułu, czy to oryginalnego, czy naszego).

„A więc to jest „Kłamstewko”!” zakrzyknęłam, gdy poszłam się wyedukować. Faktycznie, od kilku dni widzę reklamę tego filmu, gdzie nie spojrzę, ale – przyznaję – nie zwróciłam na niego głębszej uwagi. Raczej pobieżne stwierdzenie w stylu: „o, widzę, że po „Parasite” dystrybutorzy tłumnie wyruszyli na poszukiwania do Azji”. Więc niestety, nie mogę na razie odnieść się do związków fabuły z tytułem, ale mogę powiedzieć, co mi się kojarzy po tytule. Albo lepiej nie, bo moje skojarzenie z „In Bruges” i tak już wyszło jak sprawa dla psychologa ;) Natomiast nie powiedziałeś, jak jest z pożegnaniem – jest efektem tego kłamstwa czy też ogólnie do tego zmierza wydźwięk całości? (chyba, że to zbyt duży spoiler). Chciałam zapytać także o zdrobnienie: czy do tego „kłamstewka” faktycznie pasuje ten odbierający mu nieco powagi ton? Bo to niestety też się zdarza w naszym „przemyśle tytułowym” – stosowanie zdrobnień lub innych przeinaczeń, sugerujących, że coś jest bardziej zabawne i mniej poważne, niż w rzeczywistości.

A tak w ogóle, to właśnie zauważyłam, że „Parasite” pozostawiono po angielsku. Pomijając mój timing, to ciekawe, że nie skorzystano z tej prostej możliwości nadania polskiego tytułu. Ale w sumie łatwo się wymawia, a i po świecie przetoczył się jako „Parasite”, zanim do nas dotarł, więc już pewnie nie robiono zamieszania, bo by się widzowie zdziwili przeglądając repertuar. Pytanie, czy „Parasite” jest tytułem oryginalnym czy angielskim (w sensie – czy nie było pierwotnego tytułu koreańskiego)? Tu z kolei też pytanie, na ile często dyskutując o tytułach wskazujemy na ich wersje angielskie, podczas gdy czasem one nie są pierwsze. I czy "u nich" się raczej dosłownie tłumaczy z oryginałów?

I wrócę tu jeszcze do nieszczęsnego „Żywiołu. Deepwater Horizon” (świetnie się odmienia, nie ma co): nie wiem, kto normalny będzie używał pełnej wersji lub choćby wyłącznie jej polskiej części. Na hasło „Żywioł” człowiekowi przed oczami stają wielkie katastrofy naturalne: powódź, wulkan. Trzęsienie ziemi. Ale nie wybuch na platformie wiertniczej. To już wolę coś prymitywnego w stylu „Ropa w ogniu” czy inne eksplozje gdzieś tam (wiem, wiem, jakby było „na platformie”, to by się u nas politycznie kojarzyło), jak już chcieli niezorientowanych po tytule zorientować, o czym jest film. Myślę, że "żywioł" tu mało przybliżył, za to pojawił się kłopot ze złożeniem tego w gramatyczną całość. Współczuję recenzentom.

„Uczniowskiej balangi” nie oglądałam, ale problem oczywiście znam. Szczególnie w komediach romantycznych, gdzie czasem tak się dystrybutor upiera, żeby wcisnąć gdzieś słowo „miłość”, „zakochanie”, „mąż”, żona”, „narzeczona”, czy co jeszcze, że wybiera się cokolwiek z fabuły, oby któreś z tych słów pasowały (miłość w czymś tam, mąż jakiś tam). A potem się czeka podczas seansu na jakieś głębsze nawiązanie do tego czegoś tam i się doczekać nie można.

Pozdrawiam również i dziękuję za pamięć o dyskusji :)

ocenił(a) film na 6
By_the_Bay

Koronawirus, pandemia, praca z domu i wszystko na raz, ale w końcu jest chwila.

A propos, z Twoich ulubionych tytułów na czasie:

"Contagion" to u nas "Contagion. Epidemia Strachu" ;) W filmie sporo tytułowym contagion czyli infekcji/zakażeniu natomiast o strachu to już jakby mniej. Scen gdzie pokazują panikę jak na lekarstwo. Raczej na chłodno rysują obraz świata w kryzysie i jak łatwo kryzys może się rozlewać. Porażąjąco się go dziś ogląda, tak BTW, a nakręcono "Contagion" zaledwie 9 lat temu, po pandemii świńskiej grypy.

"Przy okazji, mam nadzieję, że w życiu wszystko ok."

O tyle o ile, dzięki że pytasz. Teraz w sumie wszystko na dalszym planie, bo COVID-19.

"No „In Bruges” to moja porażka w dyskusji... Ale poważnie, gdy bez obejrzenia filmu zobaczyłeś „In Bruges” nie widziałeś oczami wyobraźni jakiejś Amerykanki w średnim wieku, dochodzącej do siebie po ciężkim rozwodzie z mężem-szują (który odszedł do młodej, seksownej modliszki), rozkwitającej na nowo po bliskim obcowaniu z wysoką kulturą i równie kulturalnym, przystojnym, wolnym i nieinteresującym się w ogóle młodszymi pięknościami, a tylko i wyłącznie średnio atrakcyjnymi niedojdami zza oceanu, Europejczykiem? ;)"

Nie, bo widziałem obsadę i Farrell nawet w dobrej charakteryzacji ni chu chu nie wygląda mi na Amerykankę w średnim wieku ;)

"się do związków fabuły z tytułem, ale mogę powiedzieć, co mi się kojarzy po tytule"

Szkoda, że nie napisałaś :D

"Albo lepiej nie, bo moje skojarzenie z „In Bruges” i tak już wyszło jak sprawa dla psychologa ;)"

Bez przesady, ale w sumie ciekawe co by powiedział. Ja - gdybym nie znał nawet obsady - stawiałbym na coś w stylu Allena. Jak Vicky Christina Barcelona czy inne O północy w Paryżu. Jak się zastanowić to nie tak daleko od Twojego pomysłu.

"Natomiast nie powiedziałeś, jak jest z pożegnaniem – jest efektem tego kłamstwa czy też ogólnie do tego zmierza wydźwięk całości? (chyba, że to zbyt duży spoiler). Chciałam zapytać także o zdrobnienie: czy do tego „kłamstewka” faktycznie pasuje ten odbierający mu nieco powagi ton? Bo to niestety też się zdarza w naszym „przemyśle tytułowym” – stosowanie zdrobnień lub innych przeinaczeń, sugerujących, że coś jest bardziej zabawne i mniej poważne, niż w rzeczywistości."

Sama oceń, w recenzji nie ma spojlerów, a to, co jest z treści filmu pojawia się jako ekspozycja w pierwszych 10-15 minutach i nie jest żadnym zwrotem akcji: https://fsgk.pl/wordpress/2020/03/klamstewko-2019/ (bezczelna autopromocja, przepraszam, ale tez od razu polecam seans, świetne kino i bardzo mocno siedzi w głowie potem :)

"Pytanie, czy „Parasite” jest tytułem oryginalnym czy angielskim (w sensie – czy nie było pierwotnego tytułu koreańskiego)?"

Zdaje mi się, że w oryginale jest "pasożyt" tylko po koreańsku.

"Tu z kolei też pytanie, na ile często dyskutując o tytułach wskazujemy na ich wersje angielskie, podczas gdy czasem one nie są pierwsze."

Myślę, że rzadko, bo dobrych remake'ów wcale dużo nie ma.

"I czy "u nich" się raczej dosłownie tłumaczy z oryginałów?"

Pewnie różnie, zakładam, że każy kraj ma swój "wirujący seks". Kiedyś czytałem fajne zestawienie (nie mogę znaleźć) co się wyprawia w Japonii, tam biją nas na głowę :)

„Ropa w ogniu” - no to byłby dopiero tytuł do wieszania psów. Chociaż zgadzam się, że lepszy niż ten polsko-angielski.

Jeszcze a propos "w ogniu". Jest trylogia kina akcji aka (hue hue hue) "Szklana pułapka" z Gerardem Butlerem:
1. Olympus has fallen - olimp w filmie to nazwa kodowa Białego Domu, który przejmują terroryści
2. London has fallen - znów terroryiści dybią na ludzi władzy, tym razem w Londynie
3. Angel has fallen - Angel - nazwa kodowa tylko nie pamiętam, albo prezydenta, na którego był zamach, albo szefa jego ochrony, który o ten zamach zostaje oskarżony.

Polski dystrybutor za pierwszym razem machnął sobie efekciarski "Olimp w ogniu" (chociaż Biały Dom nie płonął;) i już potem musiał/chciał zostać w konwencji. O ile "Londyn w ogniu" na farcie wyszedł nawet lepiej niż Olimp, o tyle "Angel has fallen" to u nas... "Świat w ogniu". Tym razem twórcy nie ułatwili życia dystrubutorowi ;)

Pozdrawiam znów i zdrowia życzę, izoluj się i trzymaj z dala od tego koronowego dziadostwa!

ocenił(a) film na 6
SithFrog

PS Pytanie z czapki: skąd taki nick tu na fwb? Kojarzy mi się mocno z piosenką "Down by the bay"

SithFrog

Cześć, melduję się na posterunku (mam FW podpiętego pod służbowego maila, stąd błyskawiczny czas reakcji). „Epidemię strachu” obejrzałam ponad tydzień temu, gdy ją wyhaczyłam w programie TV po zdjęciu porywanej Marion Cotillard. I też uważam, że film pokazuje raczej na chłodno (za to realistycznie – na tyle, na ile oczywiście konwencja filmowa pozwala, w końcu nikt nie będzie umieszczał w filmie obrazów, jak tygodniami siedzimy na czterech literach w chałupach) jak się zmienia świat, w którym normalnie żyjemy i funkcjonujemy na świat w czasach zarazy. I także byłam pod wrażeniem aktualności tematu, tego nietoperza z Chin, i tak dalej, w roku 2011. Jedyne, co mnie zastanawiało przez cały film to fakt, czemu zaangażowano taką gwiazdę jak Gwyneth Paltrow do roli trupa (i to takiego z niezbyt apetyczną pianą na ustach) oraz kilku retrospekcji. A przez nasz piękny, polski dodatek do tytułu, który też mi nie pasował, cały czas zapominałam jego angielskiej części (i oryginału jednocześnie), więc opowiadając o nim mówiłam po prostu „Epidemia”. Btw – już się jacyś geniusze domyślili i obrazki z tego filmu pokazywali na twitterze i innych jako „Aktualne zdjęcia z Chin! Tak wyglądają tam teraz pogrzeby!” (ten moment, gdy hurtowo wrzucają ciała do dołu). Przykro to pisać, ale trzeba mieć coś nie tak z głową, żeby w takim momencie z rozmysłem robić coś takiego. Już nie chcę tu rzucać bluzgów i inwektyw, ale aż się same cisną.
Farrell się nie nadaje? A już myślałam, że on zagra wszystko, a taką Amerykankę w średnim wieku to jak splunąć ;)
Po przeczytaniu (jaka znów autopromocja, rzeczowy artykuł na temat) i wcześniejszym zapoznaniu się z tematem w miarę bez spoilerów stwierdzam autorytatywnie, iż jednak tytuł nieco trywializuje problem, a „Pożegnanie” ma większy sens. Skorzystam w trakcie epidemii i się zapoznam empirycznie.
„Każdy kraj ma swój wirujący seks” – dobre, dobre :)
„Ropa w ogniu” przynajmniej by się jakoś odmieniała! „Co sądzisz o >>Ropie w ogniu?<<” brzmi o niebo lepiej niż „Co sądzisz o >>Żywiole. Deepwater Horizon<<?”.
A „Olimp w ogniu” widziałam i do tej pory żyłam w błogiej nieświadomości co do tego, iż jest to jedna z części trylogii. Stąd nie znam fabuły pozostałych „has fallen”, ale wierzę na słowo i jestem w stanie sobie wyobrazić, że jakakolwiek rozwałka w Londynie pasowała pod pojęcie „w ogniu”, za to, no cóż… Wymiana anioła na świat to już wyższa szkoła jazdy. Rozumiem, że to nie był prezydent świata ;) Faktycznie, taka Szklana Pułapka w Moskwie ze skrzyżowaniem z Kac Vegas w Bangkoku wyszła (na marginesie – „A Good Day to Die Hard” bardzo mi się podoba, lubię taki rozwój tytułów w miarę rozwoju serii. Oczywiście rozwój tytułów oryginalnych).
„By the bay” rzeczywiście jest z piosenki, ale nie tej. To „Misery” Green Day mnie natchnęło, tam jest użyte określenie „city by the bay”, mówi się tak na San Francisco. A że mi się marzy odwiedzenie tego miasta (teraz to już nie wiem kiedy, pewnie nigdy), to już o rzut beretem od wyboru nicka, akurat gdy się człowiek nad tym zastanawia :)
Na koniec rzucam na pożarcie polski tytuł jednego z moich najbardziej ulubionych serialów: „Technicy-magicy” (ale na szczęście pierwotnie, w czasach przed VOD i Netflixami, dostałam go w oryginale, jedynie z polskimi napisami, gdzie widniał oryginalny IT Crowd, a o magikach dowiedziałam się z FW) i idę oglądać „Bodyguarda Zawodowca” :)

ocenił(a) film na 6
By_the_Bay

"Btw – już się jacyś geniusze domyślili i obrazki z tego filmu pokazywali na twitterze i innych jako „Aktualne zdjęcia z Chin! Tak wyglądają tam teraz pogrzeby!” (ten moment, gdy hurtowo wrzucają ciała do dołu). Przykro to pisać, ale trzeba mieć coś nie tak z głową, żeby w takim momencie z rozmysłem robić coś takiego. Już nie chcę tu rzucać bluzgów i inwektyw, ale aż się same cisną."

Po tym jak rządowa telewizja w Iranie czy innej Rosji pokazała filmik czy mapę z któregoś Call of Duty jako aktualną sytuację bodajże w Syrii - już mnie nic na tym polu nie zdziwi.

"na marginesie – „A Good Day to Die Hard” bardzo mi się podoba, lubię taki rozwój tytułów w miarę rozwoju serii. Oczywiście rozwój tytułów oryginalnych."

Mi też, ale to był kolejny smaczek na naszym podwórku, bo przecież tłumaczenie "Dzień Dobry Szklana Pułapko" jest prawie tak dobry jak propozycja, żeby "Dr Strange" przełożyć na "Doktor Dziwago"!

"To „Misery” Green Day mnie natchnęło"

Pięknie, dobry gust jeśli chodzi o muzykę i umiejscowienie twórczości w czasie ;)

„Technicy-magicy”

Nietrafiony, ale jak lepiej przełożyć IT Crowd? Sam bym próbował coś w stylu Komputerowcy-harkorowcy chyba, że po prostu zostawiamy oryginał.

„Bodyguarda Zawodowca”

Mózg rozwalony, ale na szczęście film całkiem ok, uśmiałem się.

Ja ostatnio wałkowałem moje guilty pleasure: "The Proposal" czyli "Narzeczony mimo woli". Ja wiem, że propozycja czy oświadczyny są mało sexy, ale ten narzeczony mimo woli pachnie mi trochę polskimi komediami w stylu "Jak poslubić milionera", "Porady na zdrady" itp.

SithFrog

W pierwszym odruchu miałam się roześmiać, czytając o mapie Syrii, ale to wcale nie jest śmieszne.

Fakt z tą „Szklaną pułapką”, przy tym tytule już wystarczy zmartwień naszym dystrybutorom ;)

Ja IT Crowd znam jako „IT Crowd”, w sumie może i na swój szalony sposób magicy pasują do zwariowanej konwencji serialu (oczywiście słowo „magik” bierzemy tu nie dosłownie, jako magika od kart i iluzji, tylko raczej takiego spryciarza, co to sobie jakoś zawsze poradzi), ale czemu technicy a nie np. informatycy? W Polsce technicy się nie kojarzą powszechnie od razu z działem IT. Nie wiem, kto widząc w programie „Technicy-magicy” pomyślał: „O, nowy serial komediowy! Zerknę, bo widzę, że będzie o komputerowcach, może być ciekawie”. Mówię o przeciętnym widzu, nie o branżowcu.

Na „Bodyguardzie-zawodowcu” też się uśmiałam, a tytuł chyba miał być taki, że ha ha, wiecie o co chodzi, my tu taką komedię mamy, że jest sobie taki niby ochroniarz cyngla, a ochroniarz to po angielsku bodyguard, a jak bodyguard, to wiadomo, że zostawiamy bodyguard, bo szczęśliwie X lat temu któryś z nas nie przełożył tytułu z oryginału… No i do tego Leon zawodowiec był. A Leon był cynglem. I tak dodając dwa do dwóch…

„Narzeczony mimo woli” oczywiście dryfuje w stronę finezyjnych jak walnięcie obuchem w łeb polskich tytułów komedii romantycznych (większość polskich komedii romantycznych cechuje podobna finezyjność, nie tylko z powodu tytułu), ale przynajmniej pasuje merytorycznie. Ja ostatnio złapałam w TV „Męża idealnego” i przez cały film zastanawiałam się, co dystrybutor miał na myśli, skoro o żadnym mężu nie było w nim mowy, tylko o narzeczonym właśnie, także zresztą fałszywym, którego główna bohaterka potrzebowała na już, by zrobić wrażenie w pracy. Gdyby wstawiono po polsku „Idealny narzeczony” to by wprost nawiązywało do tego, co wymyśliła sobie sprawczyni zamieszania, ale skąd się tam wziął mąż? Oryginalny tytuł: „Picture perfect”.

Ale, ale. Śmiejemy się z przekładanych na nasze tytułów angielskich (jakoś nam z dobrych przykładów zeszło na te złe…), a polskie, wspomniane przez Ciebie przy okazji komedii romantycznych, też mają swoje ciekawostki. Weźmy taki „W lesie dziś nie zaśnie nikt”. Słyszysz zewsząd, że mega polski slasher, czytasz, że nie zaśnie nikt, więc widzisz oczyma wyobraźni film dziejący się przez większość czasu antenowego w warunkach nocnych. Tymczasem to tylko fragment mało znaczącej piosenki z przeszłości (mogłaby ta pani śpiewać cokolwiek w tamtym momencie, niczego by to fabularnie nie zmieniło), a akcja przez lwią część dzieje się w samiuśkim środku słonecznego dnia. To raczej w dzień i tak nikt by tam nie spał, a w „nocnej” części nie spała tylko dwójka bohaterów. Przy okazji – chyba by to filmowi wyszło na dobre, gdyby jednak akcję umieścić w większej części w warunkach nocnych. Można by było zgrabniej ukryć braki budżetowe na efekty. Ta wyrzucona z piwnicy głowa manekina w nocy zdecydowanie wyglądałaby mniej manekinowo i bardziej przejmująco. Swoją drogą, po co robić film, który z założenia gatunkowego w „tych” scenach ma bazować na efektach, gdy się na te efekty nie ma pieniędzy? Nie kręćmy filmu, w którym coś komuś urywa głowę, gdy potem ta głowa wygląda jak żart i to wcale nie taki żart, że my tu puszczamy oko do widza.
Drugim takim przykładem jest „Diablo. Wyścig o wszystko”. Dlaczego nie po prostu „Wyścig o wszystko”? Chociaż… tam chyba w ogóle nie do końca chodziło o wyścigi, bo to co widziałam, to jakaś średnio emocjonująca zajeżdżanka była, a nie wyścig (a tu taaaakie mega transmisje, kupa forsy i nielegal, paaaanie, żyła złota). A Diablo to podobno jakiś tytuł mistrza tego brudnego sportu, ale jakoś tak średnio wyeksponowany, skoro wiem o tym z opisu, a nie z filmu. Ale tu przyznam, że przerwałam oglądanie w pewnej części tego dzieła, na scenie, gdy Roznerski-gangsta wkręca głównego bohatera w jakąś wdzięczność sobie, być może potem bardziej to „Diablo” pokazano i mielono w fabule. Postaram się złapać to jeszcze w TV, może mi się uda to wyhaczyć, co nie zmienia faktu, iż można było to zatytułować na sto innych sposobów i nie robić tej wnerwiającej zbitki.

Dla równowagi, tytuł dobry: „She's Out of My League” przełożone jako „Ona jest spoza mojej ligi/poza moim zasięgiem” nie brzmiałoby zbyt zgrabnie – w naszym języku lepiej prezentują się tytuły rzeczownikowe/określeniowe, niż całozdaniowe. „Dziewczyna z ekstraklasy” oddaje sens tego, że dla głównego bohatera była ona faktycznie z „najlepszej ligi”, do której on siebie samego nie zaliczał. Można się jedynie czepić, czy nasza kochana ekstraklasa, to faktycznie taka hiper super jest (no nie jest, nie jest, oglądam więc wiem), żeby na skojarzeniach do niej porównywać w sensie pozytywnym, ale to już nie wina tytułujących – przecież nie mogli dać np. „Dziewczyna z Premier League” i na nasze polskie warunki musiała pozostać ekstraklasa jako ekwiwalent najwyższej klasy rozgrywkowej.

ocenił(a) film na 6
By_the_Bay

"A Leon był cynglem. I tak dodając dwa do dwóch…"

No, generalnie zbitka jadąca na dwa fronty targetowe: jak płakałaś na Bodyguardzie to może się złapiesz. Jak lubiłaś Leona to też. A zbitka brzmi śmiesznie więc wiadomo: komedia. Ten nieszczęsny "zawodowiec" potem był jeszcze mocno eksploatowany. Powstała niedługo później komedia: Wasabi. W Polsce? Wasabi: Hubert zawodowiec. Nie dość, że zawodowiec, bo na plakacie Reno, to jeszcze zbitka w Twoim ulubionym stylu ;)

Z tym „Picture perfect” nie znałem, faktycznie kogoś poniosło.

"Swoją drogą, po co robić film, który z założenia gatunkowego w „tych” scenach ma bazować na efektach, gdy się na te efekty nie ma pieniędzy?"

To jedno z 150 milionów pytań jakie mam do polskich filmowców przy każdej okazji. Teraz obejrzałem hiszpańską Platformę: gęste kino s-f, które prostym sposobem zrobiono za małe pieniądze bez wizualnej (niezamierzonej) makabry.

Generalnie podziwiam Cię, ja polskie filmy oglądam w ostateczności, jak mnie jakaś nominacja do Oscara zachęci czy coś. W większości to jest tak słąbe i mielone po 100 razy to samo, że po prostu szkoda mi czasu.

„She's Out of My League”

Tak, to jest całkiem zgrabny pomysł, ale tylko pod warunkiem, że ktoś nic nie wie o piłce. Inaczej będzie sobie wyobrażać kobietę niechlujną, podstarzałą, popudrowaną, paskudną, leniwą i dramatycznie przepłacaną ;) Ja bym dał ewentualnie "Za wysokie progi".

Innym trudnym tytulem jest (500) Days of Summer. Znów gra słów, bo wcale nie chodzi o długie na 500 dni lato tylko o dziewczynę o imieniu Summer. U nas to było jako "500 dni miłości" i o ile niespecjalnie mi leży, o tyle nie wiem jakby to lepiej przetłumaczyć. Chyba zostałbym przy orgyginale co pewnie nie wchodziło w grę.

Dziś przypadkowo znalazłem jeszcze jedną perełkę. To szok, ale dopiero dziś się dowiedziałem, że mój ukochany "Galaxy Quest" miał polski tytuł. "Kosmiczna załoga". Powiem jak Cypher w Matrixie (a wcześniej niejaki Thomas Gray): ignorance is a bliss...

SithFrog

A tak, eksploatacja mocno zapadającego w pamięć tytułu to kolejne ciekawe zjawisko. Można układać pytania konkursowe do „Milionerów” czy innych teleturniejów tego typu: „Ile razy w Polsce tytuł filmu, w którym wystąpił Colin Firth, zawierał słowo król?”. I ile razy było to całkiem od czapy („Arthur Newman” aka „Drugie życie króla”). Oczywiście, przy „Hubercie zawodowcu” zgrzytam zębami widząc/słysząc moje ulubione zestawienie.

Ha, „(500) Days of Summer” (bardzo lubię, tak przy okazji), to w ogóle wyższa szkoła jazdy, bo oryginał nie tylko opiera się o grę angielskich słów ale także o pewien istotny element tamtej kultury, czyli o możliwość nadawania dzieciom imion będących czym dusza zapragnie. Stąd jedna bohaterka ma na imię Summer, druga Autumn i sobie można wymyślać fikuśne tytuły, a biedni dystrybutorzy muszą to potem składać. 500 dni miłości to jak się uprzemy, że chodziło o tę konkretną miłość głównego bohatera do Summer, to będzie nam to korespondowało, choć oczywiście pachnie tu tanim chwytem marketingowym z gatunku „jeśli film ma elementy romantyczne, to dajmy w tytule miłość”. Tak przy okazji, pamiętam moją rozmowę z kolegą, który się upierał, że nie, no jak można dać dziecku na imię jabłko, no jak?! Przeczytał, że ktoś znany zza granicy dał córce na imię Apple i się denerwował, że to dziecko będzie mieć na imię jabłko. Dłuższą chwilę mu tłumaczyłam, że dla nich Apple to apple, oni tego w głowie nie przekładają na nasze swojskie jabłko ;) I jeśli ktoś uznał, że mu to pasuje na imię dla córki, to mimo, iż w tym języku to samo słowo określa także owoc u nas znany jako jabłko, to widocznie temu komuś dobrze to brzmi to także jako imię, jak u nas Jagoda czy Malina. Generalnie, miałam problem, by wybić mojego kumpla z niepotrzebnego w tym konkretnym przypadku przekładania apple na polski ;) Dobrze, że i dystrybutorzy się zorientowali, że nie ma co tu próbować przekładać imienia na nasze, bo byśmy dostali 500 dni lata, co w kontekście tego, że dziewczyna miała na imię Summer a nie Lato, byłoby nieco nietrafione.

Ja się staram na naszą kinematografię nie zamykać, ale naprawdę są zjawiska w naszym kinie, których nie rozumiem. Nie rozumiem kategorii pod tytułem „polski slasher”, „polski film o wyścigach”, itp., z konieczną adnotacją, że mamy je oceniać „jak na nasze warunki”. Stały punkt programu na FW – spróbuj skrytykować nowy polski film i zaraz dostaniesz twierdzeniem, że jak tak można, że to nie Hollywood, że gdyby nasi mieli tyle pieniędzy, co tam, to ten film byłby super mega i w ogóle, i dajmy im wszystkim 10 gwiazdek, bo to nasze, polskie i dobre, jak na nasze warunki. Tak jakby u nas nie można było nakręcić po prostu dobrego slashera czy dobrego filmu o wyścigach, tylko musi to być koniecznie „jak na nasze warunki”. Nie mamy warunków, to kręćmy co innego, a już nakręcenie filmu z wyścigiem w tytule, gdzie nie chodzi o ściganie tylko jakieś gonienie się i zajeżdżanie drogi, to już nie wina małego budżetu, tylko jakiejś niemocy i zaćmienia na etapie pisania scenariusza. To samo z komediami romantycznymi – tam nie trzeba budżetu i efektów. Dajcie prostą, dobrą historię ze scenariuszem, co ma ręce i nogi, pokażcie to w sposób logiczny, interesujący i radujący duszę, ale nie jak w serialu TVN, gdzie wszyscy są piękni, młodzi, mają super chałupy w centrum Warszawy i nowe samochody, tylko zachowując jako taki realizm, napiszcie dających się lubić bohaterów, których motywacje będą jasne i oczywiste, dodajcie odrobinę nienachalnego humoru i będzie zrobione. Ale nie, z pewnymi pozytywnymi wyjątkami, także dostaliśmy kategorię „polska komedia romantyczna”, o której złośliwi mówią, że to jak pójście do kina na dwa bloki reklamowe – jeden przed filmem i jeden zamiast.

„Inaczej będzie sobie wyobrażać kobietę niechlujną, podstarzałą, popudrowaną, paskudną, leniwą i dramatycznie przepłacaną ;)” – no ładne podsumowanie, ładne ;) Ale trzeba pamiętać, że do tego nieźle opakowaną i sprzedawaną, pod tym kątem to ekstraklasa jak się patrzy :) Te emocje w podsumowaniu kolejki… Najbardziej lubię, gdy po meczu trzeba wybrać parę najciekawszych momentów do puszczenia na koniec i w niektórych spotkaniach realizatorowi ciężko dobić do trzech.

Ha, ha, niezłe. Filmu niestety nie znam, ale „Kosmiczna załoga” to dla mnie jak nic sequel „Kosmicznego meczu” – od razu mam przed oczami królika Bugsa z ferajną. Ale widzę właśnie, że ma być na Stopklatce niedługo, to nadrobię zaległości.

ocenił(a) film na 6
By_the_Bay

„Ile razy w Polsce tytuł filmu, w którym wystąpił Colin Firth, zawierał słowo król?”

Tak, to była moja druga myśli po Jeanie Reno. Z jednego "The King's Speech" postał cały poczet (hłe hłe) tytułów polskich z królem, bo przecież wszyscy kojarza Oscarowy występ. Poza tym już sam oryginał znów trąci typową, lokalną komedią romantyczną. Ani to nie brzmi dobrze, ani niespecjalnie koresponduje z treścią.

"brzmi to także jako imię, jak u nas Jagoda czy Malina"

Wyjdę na wieśniaka i zacofanego, Jagody (czy Róże) poznałem w życiu więcej niż raz, ale Malina? Naprawdę ktoś się tak nazywa? :P

"dziewczyna miała na imię Summer a nie Lato, byłoby nieco nietrafione"

Czemu? Może ktoś by skojarzył z Jaredem Leto? Prawie to samo :D

"spróbuj skrytykować nowy polski film i zaraz dostaniesz twierdzeniem, że jak tak można, że to nie Hollywood, że gdyby nasi mieli tyle pieniędzy, co tam, to ten film byłby super mega i w ogóle, i dajmy im wszystkim 10 gwiazdek, bo to nasze, polskie i dobre, jak na nasze warunki"

Znam to aż za dobrze. Nie ma dla mnie większej obelgi dla filmu (gry, serialu) niż "dobry, no wiesz, jak na polską produkcję". Czyli jakby rzeczy tworzone u nas na skali 1-10 miały swoje spektrum gdzieś na poziomie od 2 do 5. Albo coś robisz i rób to dobrze, albo nawet nie próbuj i nie tłumacz się głupio (Yoda z ESB się kłania, "do or do not, there is no try"). Jak chcesz zrobić dobre s-f to załatw budżet 200 milionów dolarów albo świetny pomysł. Moon, Europa Report, Platforma, nawet Pi! Kurcze, naprawdę się da, ale nie. U nas jak z Wiedźminem: rzucają się na superpordukcję i mają budżet na całość taki, jaki Władca Pierścieni miał na catering przez miesiąc. I potem wychodzą gumowe stwory albo plastikowe smoki jeżdżące na zdalnie sterowanym autku. I jeszcze ta pretensja: czemu nie doceniacie?!


"To samo z komediami romantycznymi – tam nie trzeba budżetu i efektów. Dajcie prostą, dobrą historię ze scenariuszem, co ma ręce i nogi, pokażcie to w sposób logiczny, interesujący i radujący duszę, ale nie jak w serialu TVN, gdzie wszyscy są piękni, młodzi, mają super chałupy w centrum Warszawy i nowe samochody, tylko zachowując jako taki realizm, napiszcie dających się lubić bohaterów, których motywacje będą jasne i oczywiste, dodajcie odrobinę nienachalnego humoru i będzie zrobione."

Przepis jest fajny, ale mam wrażenie, że u nas jest huśtawka od ściany do ściany. Jak chcesz komedię romantyczną to masz Magdę M., a jak realizm to tylko Pręgi albo Plac Zbawiciela. Nie ma nic po środku. Pierwsze "Listy do M." dawały nadzieję, ale nawet one nie ustrzegły się tandetnej kalki niektórych motywów czy wręcz dialogów z amerykańskich komedii. A to wtedy tak bardzo sztucznie wychodzi, że nóż się w kieszeni otwiera. W zeszłym roku był jakiś polski film o zawodniku MMA. Czym się chłopak zajmował? Ano był drwalem. Więc jeździł... pick upem, pił piwo z puszki, miał koszulę w kratę i bodajże bandamę na głowie. Bo tak wyglądają Polscy drwale... brakowało mi tylko flagi Konfederacji na aucie czy ganku. Oczywiście Konfederacji Jeffersona Davisa, nie Krzysztofa Bosaka :)


"Ale nie, z pewnymi pozytywnymi wyjątkami, także dostaliśmy kategorię „polska komedia romantyczna”, o której złośliwi mówią, że to jak pójście do kina na dwa bloki reklamowe – jeden przed filmem i jeden zamiast."

Prawda, a co jest wg Ciebie pozytywnym wyjątkiem?

"Najbardziej lubię, gdy po meczu trzeba wybrać parę najciekawszych momentów do puszczenia na koniec i w niektórych spotkaniach realizatorowi ciężko dobić do trzech."

Tak, za to kompilacja kopania się po czole, złych zagrań i niecelnych podań trwałaby jakieś 70 minut. Czyli mecz minus przerwy w grze i owe 3 dobre zagrania.

"Ale widzę właśnie, że ma być na Stopklatce niedługo, to nadrobię zaległości."

Polecam!

SithFrog

Jeśli chodzi o czepianie się jednego typu tytułów filmów z tym samym aktorem, to mi nasz polski „Likwidator” („The Last Stand”) zapachniał koniecznością nadania podobieństwa do „Terminatora”… Merytorycznie także niby można to jakoś (JAKOŚ) tam połączyć z treścią filmu, ale po co, skoro oryginał dobrze oddaje sedno fabuły, wystarczyło zgrabnie na polski przełożyć.

W przypadku, gdy poznasz kiedyś jakąś Malinę, to możesz wbić do niej na imieniny 24 sierpnia ;) ja osobiście także nie znam, bohaterka jednego z polskich sitcomów miała tak na imię, Joanna Brodzik ją grała swego czasu.

Jeśli dystrybutor „500 Days of Summer” celowałby w fanki 30 Seconds to Mars, to faktycznie, mógłby ryzykować.

Tak samo zawsze wizualizuję skalę „jak na polskie warunki”: dla świata mamy oceny 1-10, a po drugiej stronie „linijki”, innym kolorem od 3 (bo nie można przecież dać zbyt mało, zresztą to 3 to taka właściwie prawie dobra w sensie szkolnym) do 5, no i wyżej czterech liter nie podskoczysz.

„U nas jak z Wiedźminem: rzucają się na superprodukcję i mają budżet na całość taki, jaki Władca Pierścieni miał na catering przez miesiąc” – true story.
To jest naprawdę wykręt na każdą okazję: bo nie było budżetu. I wszystko tym się tłumaczy: brak pomysłu, kiepski scenariusz, papierowych bohaterów… Lepiej zrobić nieudolne efekty i mieć wyjaśnienie, że to one (czytaj: mały budżet) wszystko popsuły, a nie że brak pracy u filmowych podstaw. Fajnie, że inne nacje to rozumieją. Poza tym… Ileż było nawet hollywoodzkich filmów, w których efekty były super, a leżała reszta i też nikt z nich arcydzieł nie robi, tylko słusznie wytyka braki? Ale tam można, bo to nie było na nasze warunki.

Polski drwal w pickupie z bandaną? Aż się boję zapytać, jaka muzyka płynęła z głośników jego samochodu… Flagi konfederacji (tak, tak, domyśliłam się, że polski drwal mógłby nie mieć proporczyka naszej miejscowej konfederacji pod ręką ;)) i strzelby do tego, opartej w widocznym miejscu, która sobie tylko znanym sposobem ląduje w dłoni właściciela, gdy ktoś zbliża się do rancza na niebezpieczną odległość.

Wyjątkiem jest „Planeta Singli”, i tu na wypadek konieczności ustawienia szyku obronnego podaję dlaczego:
- była śmieszna, nawet mimo bazowania na oklepanych stereotypach („Brzydka prawda” też tym stała), przy tym też kilka stereotypów rodem z romansów wyśmiała (rycerz na koniu);
- oparta była na dosyć zwariowanym koncepcie, dzięki czemu miała okazję pójść bardziej w stronę „komedia” niż „romantyczna” (chodzenie na umawiane przez aplikację randki i wyśmiewanie tego potem w show Wilka), co niestety jest zwykle dużym problemem dla naszych twórców, te komedie albo w ogóle nie są śmieszne, albo humor w nich taki na doczepkę, żeby na checkliście żart odhaczyć, za to mamy wylukrowaną do granic możliwości (czytaj: do porzygu) opowieść och-jak-romantyczną,
- scenariusz był sprawny i bez przestojów, do tego nieźle połączono elementy komediowe i te poważniejsze, a tych trochę było, historia była opowiedziana w sposób od a do z, trzymano się osi fabularnej, bez wyskakiwania z losowymi wydarzeniami, które się dzieją dla dziania się (typu – z innego filmu: Krzysztof Hołowczyc pojawiający się z czapy podwozi główną bohaterkę do domu gdzieś hen za Warszawę i tyle go widzieli),
- Agnieszka Więdłocha i Maciej Stuhr dali radę stworzyć bohaterów, których widz polubił i kibicował (nawet mimo pewnych wad, szczególnie Wilka…), do tego dobry drugi plan z Piotrem Głowackim na czele,
- zrezygnowano z typowej postaci amanta, z którym bohaterka ma się w końcu połączyć. Oczywiście, nie odmawiam Maciejowi Stuhrowi ani przystojności, ani uroku osobistego, jednak ani on osobiście, ani grany przez niego jakikolwiek bohater nie będzie naczelnym obiektem westchnień w każdej komedii romantycznej, jaka tylko pojawi się na rynku, jak to swego czasu robiono z Maciejem Zakościelnym, a obecnie usiłuje się robić z Mikołajem Roznerskim,
- ciekawa intryga na drugim planie z wkręcaniem przez córkę dyrektora, że żona go zdradza przez aplikację randkową i odwrotnie, co prowadziło do niechybnej konfrontacji, która dodała komediowej dramy, w ogóle wątek był niby bardziej komediowy i bazujący na kłócących się bohaterach, ale i też przemycił coś więcej,
- Tomasz Karolak nie był Tomaszem Karolakiem na planie kolejnej polskiej komedii, tylko panem dyrektorem szkoły, który ma problemy w chałupie;
- jak wiadomo było z samych założeń gatunkowych (więc to żaden spoiler, mam nadzieję), główni bohaterowie muszą być parą na końcu, więc jeśli po drodze są związani z kimś innym (szczególnie żeńska część duetu), to trzeba tego kogoś fabularnie usunąć. Zwykle podczas takich historii w połowie filmu ten „do usunięcia” ni z gruszki, ni z pietruszki staje się szują/oszustem/zdrajcą, choć wcześniej nic na to nie wskazywało. Tu nie tylko tego uniknięto, ale pan „do usunięcia” zachował godność człowieka i w żadnym momencie nie można mu niczego zarzucić;
- jakby tak bliżej się przyjrzeć, to film mówi nam między innymi… o procesie radzenia sobie z żałobą. Mamy tam trzy osoby, które próbują zrobić to na swój sposób: jedna za szybko, bez jej zakończenia i bez przygotowania się do następnego etapu więc to nie wychodzi, druga się w swojej żałobie okopuje od dłuższego czasu, uważa się za najnieszczęśliwszą na świecie, zwyczajnie nie chce z niej wyjść i się otworzyć, i nie widzi, że zaczyna tym źle wpływać na innych, a trzecia wykorzystuje pamięć i uczucia do osoby zmarłej w sposób kreatywny, dzięki czemu przekształca złe emocje w coś dobrego (brzmi poważnie, jak na komedię, ale tak było),
- dobry finał koncertu dziecięcego.
Aha! I nie było wpakowywanych siłą do gardła berlinek czy innego równie dyskretnego product placementu. Coś tam się pewnie przewinęło, ale jakoś mi się w pamięć szczególnie nie wbiło (a już na przykład z drugiej części pamiętam „Princessę”, co i tak w porównaniu do mistrzów w tym fachu jest nikłym wynikiem). Wiem, że to żaden wyczyn, ale że w Polsce zrobiono z tego jakiś sport narodowy (kto więcej i bardziej widocznych reklam wszystkiego upchnie w komedię romantyczną), więc warto podkreślić, że tu z tym nie przegięto.
Oczywiście wiadomo, że nie jest to arcydzieło na 10 gwiazdek, ale mi się podobało i chętnie wracam. Mam oczywiście drobne zastrzeżenie, ale to już bardziej osobiste i dotyczy obsady, a raczej lekkich braków obsadowych ;)

A nad naszą e-klasą już się nie będę znęcać, bo z rozrzewnieniem wspominam pewien piątek, gdy w oczekiwaniu na inne, późniejsze i poważniejsze mecze włączyłam sobie coś z polskich piątkowych hitów o 18-tej (typu: Korona - Śląsk) i po dwudziestu kilku minutach gapienia się w telewizor doszłam do jakże konstruktywnego wniosku, że na boisku nie działo się nic poza kopaniem wte i wewte. Teraz bym chętnie obejrzała i to kopanie, oby cokolwiek z nieznanym wynikiem i nie z retransmisji.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones