Trudno mi zaklasyfikować ten film. Określenie "komedia" mi do niego pasuje. Kilka śmiesznych scen nie robi wg mnie z tego filmu komedii. Najbardziej pasuje mi określenie "tragifarsa". Film jest niezmiernie gorzki i daje mocno do myślenia.
Szczerze mówiąc szedłem z nastawieniem na obrazoburczą komedię ocierającą sie o "Żywot Briana" czy "Sens życia wg Monty Pythona". Okazałem się naiwny ;-)
Jako były wierzący miałem zamiar dobrze się bawić, ale początek mnie mimo wszystko lekko zszokował. Bóg jako patologiczny ojciec rodziny ze skłonnością do przemocy i zwykły cham trochę mnie zniesmaczył.
Nieco drażniąca była też narracja towarzysząca scenkom pokazującym obrazem dokładnie to o czym Ea mówi. To było w konwencji Amelii, ale w Amelii to nie drażni.
Z drugiej strony w sposób prosty i zarazem piękny pokazano sprawy zwykłych ludzi. Pokazano ich bez oceniania, dając kontekst ich obecnego położenia w życiu.
No i problem mam właśnie z połączeniem wątków Boga, jego córki i przygnębiającego życia ludzi, których Ea spotyka. W tym miksie brakuje mi kleju, a mimo wszystko jest to film, o którym się myśli po wyjściu z kina i zostaje z człowiekiem na dłużej. Nie rozumiem jego fenomenu, ale przyznaję, że w sumie bardzo mi się podobał
Jeśli już w ogóle rozważać wątek Boga w tym filmie to określiłbym to tak: "Jeśli Bóg w ogóle interesuje się losem ludzi, to jakie na prawdę ma wobec nas zamiary?"
A może pytanie powinno brzmieć - "jeśli Bóg, któego wydaje nam się , ze znamy, jest taki zły, to czy mamy coś w zamian? Czy lepiej będzie żyć bez Boga?"
P. S. Nie chodzę do kościoła i nie mam łaski wiary. Ale trudno mi brać na klatę kosmiczną pustkę.